czwartek, 29 maja 2014

Tik Tak Tik Tak Tik Tak


Od ostatniego czwartku minęło jakieś 5 minut a tu ... znowu czwartek. Praca, spotkania organizacyjne, telefony w ważnych sprawach, jakieś „przypadkowe” spotkanie, które skończyło się dłuższą rozmową, wyjazd z wykładami, zakupy, goście, remont u Mamy i cały tydzień minął. I już nie wróci. Jeszcze było jedzenie w przerwach między tym wszystkim i trochę spania. Poważnie podejrzewam, że w minionym tygodniu ziemia kręciła się szybciej niż zwykle – to tłumaczyłoby również jakby silniejsze przyciąganie do podłoża. Myślałam, że to słynne wiosenne zmęczenie, ale chyba jednak chodzi o to przyciąganie.
Poważnie, naprawdę nie mam pojęcia gdzie podziało się wszystkie 7 dni tygodnia. To razem przecież 168 godzin. Chociaż, w sumie... To nawet nie tak dużo. Tym bardziej, że przecież były krótsze niż zwykle. I wcale nie chodzi o „zmarnowany czas”, bo nie był zmarnowany. Wszystko, a już na pewno najważniejsze rzeczy, które miały być zrobione, są gotowe, co miało się odbyć, odbyło się w terminie. Tylko tempo w jakim się to wszystko działo było oszałamiające. I nic nie zapowiada, że w najbliższym czasie będzie wolniej. Nie było czasu na rozmowę, spacer, kawę we dwoje. Jesteśmy zmęczeni tym, co było i na samą myśl o tym, co będzie.  Ręka w górę kto kompletnie nie wie, o czym piszę!

Jak dbać w takich warunkach o swoje więzi? Podobno każdy człowiek zawsze znajdzie czas na to, co jest dla niego naprawdę ważne. No więc z czego zrezygnować? Z pracy, ze snu, może z zakupów? Albo z jedzenia?
Trzeba lepiej organizować czas. Super! Jest odpowiedź! Lepsza organizacja czasu pomoże nam wszystko załatwić. Tylko czy na pewno? Nie twierdzę, że to pomysł sam w sobie zły, ale chyba niestety nie jest w stanie załatwić wszystkiego, bo nie wszystko można zaplanować, (choć próby pojawiają się tu i ówdzie). Życie z samej swojej natury bywa chaotyczne i, jakkolwiek planowanie jest w nim niezbędne, źle znosi wszechogarniającą organizację. Czy więc jesteśmy skazani na porażkę? Narastające tempo życia będzie nas niszczyło, a my nic nie możemy na to poradzić?

Niekoniecznie, można przecież, nawet, kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni coś jednak dla siebie nawzajem robić. Prawda jest taka, że większość naszego małżeńskiego życia tak właśnie wygląda. Mamy różne rzeczy, ale czas do nich nie należy. Jak wykorzystamy ten, który jednak mamy? To w takich chwilach – tygodniach – miesiącach okazuje się jak ważne są drobne gesty, słowa, które zapewniają o naszej miłości. Pojedynczo nie robią wrażenia, ale to głównie z nich składa się przecież nasze życie.
Frank Wright w jednym z listów do żony napisał: „im dłużej jesteśmy razem, tym bardziej dostrzegam, że szczęście w małżeństwie nie pojawia się samo z siebie. Trzymajmy się zawsze za ręce i mówmy sobie o naszej miłości. Nigdy nie traktujmy siebie jak coś oczywistego. Dawajmy i ulegajmy sobie, ciesząc się sobą w każdej chwili. Właśnie to robiliśmy, to działa, prawda?”



czwartek, 22 maja 2014

Dwa dni przygody, czy trzy dni deszczu?

W zeszłym tygodniu pojechaliśmy z grupą znajomych na wycieczkę. Była przygotowywana od dawna, a termin ustaliliśmy jeszcze w lutym. Piękne miejsce – kilkadziesiąt kilometrów za Wiedniem, początek Alp, fantastyczne góry. Dość wymagające, ale ciągle „do zrobienia” jeśli chodzi o nasze możliwości fizyczne. Prognoza pogody była raczej niezbyt pomyślna, ale postanowiliśmy jechać. I pojechaliśmy.
Poniedziałek rano zapowiadał się raczej paskudnie, ale rozpogodziło się kiedy tylko wyszliśmy na szlak. Szliśmy pięknym wąwozem, a padający wcześniej deszcz był przyczyną spływających wszędzie potoczków i kapiącej z każdego miejsca wody. Słońce, które ukazywało się raz po raz rozświetlało każdą kroplę. Fantastyczny widok, który na długo pozostanie w mojej pamięci. Wtorek, jeśli chodzi o pogodę, był trochę gorszy, choć zapowiadał się lepiej. Bywa. Trochę padało, trochę świeciło. Chwilami nie widzieliśmy zbyt wiele, chwilami szaroburo waciane kłębki chmur rozwiewały się ukazując fantastyczny krajobraz. Na koniec szlaku, już w drodze powrotnej kozica przecięła naszą ścieżkę. Wieczorem rozpogodziło się na tyle, że mogliśmy jeszcze zrobić grillowaną kolację, posiedzieć i pogadać trochę i... zerwał się wiatr.
Byliśmy już w namiotach, kiedy zaczęło padać. Nigdy jeszcze w namiocie nie przeżyłam takiego deszczu. Gwałtowne porywy wiatru niemal kładły namiot na ziemię, co oczywiście sprowadzało się do tego, że co chwilę budził nas mokry materiał przyklejony do naszych twarzy. Śpiwory były w zasadzie zupełnie mokre (ale nie przemoczone!), a temperatura oscylowała wokół +5 stopni... Rano, po przekonaniu się, że teraz tak pogoda ma już być co najmniej kilka dni a na otaczających nas szczytach leży dość gruba warstwa śniegu, postanowiliśmy wrócić 3 dni wcześniej. Tak też zrobiliśmy. Jakoś wśród gwałtownego wiatru i deszczu udało się nam zrobić (i zjeść) śniadanie i pojechaliśmy w drogę powrotną. Po drodze, podczas chwilowego rozpogodzenia, zwiedziliśmy jeszcze Brno – okazało się naprawdę ciekawym miastem, i wróciliśmy do domu.

W tym tygodniu pogoda jest piękna...
Możemy żałować, być źli – przecież gdybyśmy pojechali w tym tygodniu moglibyśmy spędzić w tamtym miejscu cały tydzień tak, jak planowaliśmy. Możemy pamiętać, ten wyjazd w zupełnie inny sposób.
Przyjechaliśmy na pole namiotowe, kiedy było już ciemno i po ciemku, i „na mokro” rozbiliśmy namiot. Rano wprawdzie trochę się rozpogodziło kiedy wyszliśmy w góry, ale wieczorem znowu było wietrznie i zimno. Kolejnego dnia wyszliśmy w góry ale zmokliśmy i wieczorem byliśmy bardzo zmęczeni. Po koszmarnej nocy, podczas której mało nie utopiliśmy się we własnym namiocie wróciliśmy do domu. Zatrzymaliśmy się jeszcze na kawie w Brnie, ale tam prawie tak jak u nas, połowa miasta jest w remoncie. Koniec.

Jak wiele jest w moim życiu wydarzeń, historii, które wyobrażałam sobie zupełnie inaczej? Jak wiele spraw wcale nie miało się tak potoczyć?

I co z tym robię? Cieszę się z tego co jednak jest, co daje mi doświadczenie, wspomnienia, staram się wyciągać wnioski, czy pielęgnuję rozczarowanie i złość?

Asia



czwartek, 15 maja 2014

Życie bez miłości jest jak czarodziejska latarnia bez światła














„Życie bez miłości jest jak czarodziejska latarnia bez światła” te słowa Goethego pokazują prawdę o człowieku, o każdym z nas – któż chciałby żyć w ciemności?  Miłość jest poszukiwana wszędzie i przez wszystkich. To ona czyni nas szczęśliwymi, pozwala brnąć przez trudy życia a jej brak sprawia, że życie najciekawsze nawet czy najbardziej luksusowe wydaje się człowiekowi puste. Czy jednak można ją znaleźć? A znalezioną przytrzymać mocno przy sobie?
Jeśli prawdą jest, że miłość jest największą tajemnicą świata, że podlegamy wszyscy jej sile i nic nie możemy zrobić, to chyba nie ma takiego sposobu. Mówią, że pojawia się sama, zwykle dopiero wówczas, gdy przestajemy jej szukać, mówią też, że sama niezapowiedzianie znika i nikt nic nie może na to poradzić. Że jest jak obłęd, silna i nieokiełznana, wszechogarniająca. Wprowadza chaos i zamieszanie, odbiera rozum, gubimy się w niej. Nieprzypadkowo Święty Walenty jest jednocześnie patronem zakochanych i... szalonych.
Jeśli miłość wraz z całą swoją niewyjaśnioną tajemnicą jest zupełnie irracjonalną i jednocześnie potężną siłą, rzeczywiście nie możemy nic zrobić. Musimy czekać na jej nadejście, cieszyć się jej każdą chwilą, a kiedy odejdzie cierpieć.
Stąd chyba rada: „sek­ret szczęścia, a przy­naj­mniej spo­koju, leży w tym, żeby wyeli­mino­wać ro­man­tyczną miłość z życia, bo to ona spra­wia, że człowiek cier­pi. Tak żyje się spo­koj­niej i le­piej się ba­wi, za­pew­niam cię” – jakiej  udziela Mario Vargas Llosa. Tylko, że wtedy decydujemy się właśnie na życie bez światła czarodziejskiej latarni...

Ale jeśli to nie prawda? Jeśli miłość nie jest aż tak tajemnicza, chaotyczna i niewytłumaczalna? Jeśli żyliśmy w błędzie a czarodziejskie światło latarni cały czas było na wyciągnięcie ręki?
Może jednak mogę panować nad miłością swoją wolą, podjąć decyzję kochania i w niej trwać codziennie potwierdzając ją czynami?
Mogę zrozumieć miłość. Mogę zdecydować się na miłość.
Jeśli tak, to miłość może być wyborem, który raz podjęty wypełni ludzkie istnienie, nada sens kolejnym dniom. Sztuką, która ani łatwa, ani prosta nie jest, ale jest możliwa do opanowania. Porywające uczucia mogą współpracować z rozumem i budować razem, wspólnie coś trwałego i solidnego, coś na czym można oprzeć życie. Miłość wcale nie musi przychodzić nagle i równie nagle przemijać, można nad nią panować. Może nieść ze sobą raczej radość i spełnienie niż chaos i ból. Jest kosztowna, to prawda, pochłania życie. Kiedy kocham, przestaję należeć do siebie, przestaję szukać swojego tylko dobra – jestem gotowa nawet je poświęcić, jeśli na szali, po drugiej stronie, jest dobro kochanej przeze mnie osoby.
Czy warto? Cóż, drogocenne rzeczy takie już są – dużo kosztują.




czwartek, 8 maja 2014

Czas, który minął














Kilka tygodni temu mieliśmy jedno z nielicznych wolnych popołudni. Takich wolnych, w których nikt do nas nie przychodził, my do nikogo nie szliśmy, nic nie trzeba było na szybko zrobić, żadne odłożone-na-później zajęcie nie domagało się naszej uwagi. Wolne popołudnie. Tylko dla nas. Siedzieliśmy więc sobie w dużym pokoju na kanapie, ostatnie promienie słońca wpadały do pokoju i zabarwiały wszystko na ciepły, pomarańczowy kolor. Z głośników dobiegała spokojna muzyka. Popijaliśmy gorącą herbatę i rozmawialiśmy. Sielanka w czystej postaci. Nie wiadomo dokładnie kiedy, rozmowa zeszła na wspominanie przeszłości. Okazało się, że mamy już wiele wspomnień (naprawdę dużo, choć nie jesteśmy jeszcze starzy J). Wspominaliśmy nasze pierwsze randki, śmieszne sytuacje. Jedna z bardziej zabawnych, kiedy Janusz, dodzwonił się z budki telefonicznej do jakiejś obcej osoby i umówił na spotkanie myśląc, że rozmawia ze mną. Czekałam, czekałam czekałam, aż w końcu postanowiłam pojechać do niego do domu sprawdzić co się dzieje. Spotkaliśmy się na przystanku tramwajowym. Był bardzo zniecierpliwiony twierdząc, że czeka na mnie od godziny. Ciekawe co z osobą, z którą rozmawiał i umówił się „na twoim przystanku”?
Dobrze, że się wtedy jednak spotkaliśmy. Hmm... Świat bez komórek.
Wyjazdy pod namiot, prowadzenie schroniska podczas wakacji, czas, kiedy dzieci były małe, i czas, kiedy robiły się duże, starzy znajomi, z którymi już dawno urwał się kontakt... „Ciekawe – co się u nich teraz dzieje?”
„Pamiętasz, jak..."
To był fantastyczny czas wspominania wielu chwil, które wydarzyły się przez minione lata. Mogliśmy przyglądać się z perspektywy wspólnie spędzonego czasu jak spełniały się nasze nadzieje. Nie wszystkie, niestety, a może na szczęście?
Jak odległe są teraz obawy, które nam towarzyszyły w kolejnych etapach naszego wspólnego życia...
Ciekawe co jest przed nami? Co będziemy jeszcze w życiu robili, kogo spotkamy, gdzie pojedziemy? Jak będzie wyglądała kiedyś, no na przykład za 10 lat, nasza rodzina? Kim będziemy za kolejne dwadzieścia kilka lat?
Zaczęliśmy się śmiać, przypominając sobie bardzo podobne rozmowy z samego początku naszego małżeństwa. Zastanawialiśmy się wtedy nad niemal tymi samymi sprawami.
Déjà vu?
Minął kawał życia. Urodziły się nasze dzieci, dorosły i są już samodzielne. Żyją swoim życiem. A my? Jesteśmy w bardzo podobnym miejscu, w jakim byliśmy zanim Młodzi pojawili się na świecie. A pojawili się z mnóstwem hałasu, łóżeczkami, wózkami, zabawkami, nieprzespanymi nocami. Z pytaniami, nauką chodzenia i jedzenia łyżeczką, z przedszkolem, szkołą i wszystkim co z tym związane. Były cudowne chwile nad morzem, w lesie, fajne rozmowy, ale i długie godziny w szpitalach, niepokój, obawy.
Z tej perspektywy widać jak mało mamy czasu. Jak ważny był każdy dzień naszych dzieci – każda rozmowa, każdy spacer, każda chwila im poświęcona. Dziś już nie ma takiego znaczenia czy przyszyję rozprutą zabawkę, czy posłucham bajki, jaka właśnie została wymyślona. Ten czas minął.
Teraz widać także jak ważny był czas, który spędziliśmy ze sobą jako małżeństwo. Kilka razy udało się nam wyjechać tylko we dwoje, jakoś udawało się rozmawiać o zwykłych sprawach, iść na spacer, posiedzieć dłużej wieczorem. O jedno się zatroszczyć i drugiego nie zaniedbać. Nie jest to łatwe, ale jest możliwe.
Siedzimy sobie we dwoje na kanapie, w dużym pokoju i inne są tylko ta kanapa i pokój. Zastanawiamy się nad przyszłością.




czwartek, 1 maja 2014

Uwaga rekiny!!!




Napis na tablicy: „Uwaga spadające kamienie. Zakaz kąpieli”

Pewien człowiek był ze znajomym na plaży. Słońce, piasek, morze. Piękna pogoda. Mężczyzna już ściągał koszulkę aby wbiec do wody, kiedy kolega pokazał mu znak „Uwaga rekiny!”.
- „No weź, przestań... Widzisz tu gdzieś jakiegoś rekina? Taka pogoda, plaża. No nie wygłupiaj się!”
- „Nie widzę, ale to nie jest bezpieczne miejsce. Po coś ten znak tu jest...”
- „Stary, ale jesteś marudny. Widziałeś, żeby rekin zabił kogoś na tej plaży? Wszędzie wieszają takie ostrzeżenia, żeby ludzie chodzili na baseny zamiast po prostu pływać w morzu. Idziesz ze mną?”
-  „No właśnie przez ostatni rok na tej plaży rekiny zabiły 30 osób... Nie idę. Ty rób co chcesz.”
Opowiadający tę historię człowiek zrezygnował i być może dlatego mógł ją opowiedzieć.
Druga historia wydarzyła się całkiem niedawno i sama byłam jej świadkiem. Mała dziewczynka rozmawiała ze swoją mamą:
- „Mamusiu, a mogę tam pójść?”
-„Nie, kochanie, tam nie możesz.”
- „Ale mamo, ja bardzo chcę przecież!”
I tak sobie siedzę i myślę – jakie te historie są podobne!
I jak często ja sama „bardzo chcę, przecież”.
Chyba każdego denerwują ograniczenia, jakie są przed nami stawiane: tego nie wolno, tego nie powinniśmy, tego nie wypada. Nie chcemy podporządkować się im bez walki. Chcemy sami decydować gdzie pójdziemy i co będziemy robili.
Ale w niektóre miejsca iść nie warto, niektóre są niebezpieczne, robienie niektórych rzeczy „grozi śmiercią lub kalectwem”. I po to są zakazy – żeby nie pozwolić nam zrobić sobie krzywdy. Czy jestem gotowa przyznać, że mają mnie chronić a nie psuć mi zabawę?
Ale z drugiej strony...
Czasem zakazy są nieadekwatne, czasem przestarzałe, czasem nie biorą pod uwagę wyjątkowości danej sytuacji. Czasem mamy poważne powody żeby je złamać. I nie chodzi tu o relatywizm, ale o odpowiedzialność. Nie zawsze można powiedzieć „nie mogłam, bo tam był zakaz wejścia”.

Na niektórych plażach zagrożonych atakami rekinów są tabliczki z napisem  „Uwaga rekiny. Pływasz na własne ryzyko”. I konsekwencje też będą twoje własne.