czwartek, 25 sierpnia 2016

Małżeństwo na urlopie - czy można polubić pakowanie?

Tydzień temu pisałam, że wybieramy się na urlop. Nadal się wybieramy, tylko teraz bardziej. Jutro się pakujemy i opuszczamy nasze mieszkanko na ładnych (mamy nadzieję) parę dni. Trzeba tutaj przyznać, że urlop z Szanownym Współmałżonkiem jest odpoczynkiem nie w sposób oczywisty. Jest taki termin "czynny odpoczynek" - to bliżej :). Zwiedzamy, chodzimy, wędrujemy, zdobywamy szczyty i poznajemy nowe miejsca i ludzi. Żadne takie, że dwa dni w tym samym miejscu. No chyba, że jest jakiś konkretny powód i można z takiego miejsca zrobić bazę wypadową. Wtedy to ma jakiś sens i można zostać nawet trzy dni. Teraz najlepsze - po tylu latach okazuje się, że to dla mnie w zasadzie jedyny rozsądny pomysł na wakacje. Kto z kim przestaje... 
Nasz aneks kuchenny na jednym z wyjazdów :)
W zasadzie to już zaczęliśmy się pakować, bo pakowanie na ten rodzaj wyjazdu wygląda jednak inaczej niż wyjazd na wykupione wczasy w hotelu/ośrodku czy czym tam jeszcze. Trzeba wziąć nieco inny zestaw. Szpilki, kolorowe kosmetyki, zestaw lakierów do paznokci ani wieczorowa sukienka i garnitur raczej nie będą potrzebne. Przydadzą się za to peleryny, karimaty, menażki, kuchenka (pamiętać o kartuszach z gazem!) i wygodne buty. Szpilki też będą potrzebne, ale takie do namiotu. No i tutaj pojawia się tytułowe pytanie - czy można polubić pakowanie? 
Jestem przekonana, że można, bo sama polubiłam. Serio. Mam na to kilka sposobów, przyznaję, ułatwiają życie i całą sprawę, ale pamiętam że kiedyś pakowanie się na wycieczkę, czy dłuższy wyjazd doprowadzało mnie do rozpaczy a jakieś kilkanaście lat temu naprawdę to polubiłam. Ups... Ze dwadzieścia lat temu...
Łatwiej opisać niż zrobić. No niby tak. Zwłaszcza jak już udało się zrobić :). 
Dla mnie w całym tym zamieszaniu najważniejsze były i są dwie sprawy: po pierwsze wyluzować. Tak, da się wyluzować; kilka głębokich wdechów, uśmiech na twarzy (to nic, że początkowo raczej sztuczny) i skupienie na perspektywie - jadę na wakacje! Po drugie - spokojnie i po kolei: najpierw lista rzeczy. Sama robię ją na kartce papieru analizując kilka typowych dni, jakie najprawdopodobniej spędzę w najbliższym czasie. Spanie - namiot, karimaty, śpiwory, piżama, kocyk, poduszka. Śniadanie - kubki, menażki, sztućce, kuchenka, herbata, kawa. Porządek po śniadaniu - ściereczki, płyn do naczyń. I tak dalej... Do tego jakieś przewidywalne zmiany - a jak będzie lało? - peleryny, parasol, książka. Bardzo to lubię, bo już kilka dni przed wyjazdem wchodzę trochę w wakacyjną atmosferę. Myślę, marzę. Jest fajnie. Wprawdzie czasem trzeba pokonać chwile pod tytułem "a może nigdzie nie jedźmy, tylko posiedźmy w domu...?", ale i tak jest fajnie. Może dlatego, że jak do tej pory zawsze udawało się jakoś te chwile zwątpienia pokonać. No i można przypomnieć sobie, że przecież miałam przyszyć sznurek do czegośtam. Ech, całkiem zapomniałam... i... jeszcze przecież zdążę trzy razy. Pełen luz.
Potem, już w sam dzień wyjazdu, na spokojnie wrzucamy przygotowane rzeczy do toreb, torby do auta i W DROGĘ!
Przy pakowaniu i wyjeżdżaniu na wakacje jest jeszcze jedna pułapka. Niestety. Życie to jednak jest życie i zwłaszcza kiedy jeździliśmy na wakacje z dziećmi albo kiedy byliśmy umówieni na bardzo konkretny termin w bardzo konkretne miejsce, zdarzało się nam w taki pierwszy dzień wakacji (albo czasem drugi) naprawdę ostro pokłócić. Tym razem planujemy tego nie zrobić, ale... jak już pisałam życie, to jest życie a ludzie to są ludzie. Wszystkie wątpliwości, staranie się, myślenie o potencjalnych problemach, nadzieje i oczekiwania plus dwoje myślących ludzi (zwykle myślących jednak nieco inaczej lub nie w tej samej chwili) mogą stanowić mieszankę wybuchową, której dodatkową wadą jest niestabilność. No i BUM! 
I tutaj ogromnym plusem jest fakt, że nie mamy już na przykład po dwadzieścia lat, tylko dwa razy tyle i jeszcze trochę. Człowiek już wie, że to tylko chwilowy wybuch, po którym wszystko się uspokaja i można kontynuować przygodę. Miłe to nie jest ale jeszcze nie udało nam się całkowicie wyeliminować tego elementu podróżowania. Jak tylko znajdziemy sposób - na pewno o tym napiszemy. Póki co pozostaje nam wybaczenie, zrozumienie i cierpliwość. W końcu przecież się kochamy. I jedziemy razem na wakacje*.

* odkryliśmy kilka dni temu, że ostatni raz byliśmy na dwutygodniowych wakacjach tylko we dwójkę... 26 lat temu. Jednym słowem na naszej podróży poślubnej. Często w myśl porzekadła "przyganiał kocioł garnkowi" tłumaczymy małżeństwom, że wspólnie spędzany czas jest bardzo ważny. Jest bardzo ważny i należy go mieć i o niego dbać. W naszym przypadku staraliśmy się dobrze wykorzystać ten, który mieliśmy, a nie było go za dużo. Jakoś się udało i teraz jedziemy na całe dwa tygodnie tylko we dwoje. I się cieszymy na ten wyjazd. 


piątek, 19 sierpnia 2016

Małżeński urlop - w pułapce wydajności

Powoli przygotowujemy się do wakacji. Za tydzień planujemy dwutygodniowy urlop. Jedziemy sobie we dwójkę i będziemy odpoczywać. Tak jak lubimy najbardziej - łazić po górach, znajdować ciekawe miejsca, siedzieć sobie, albo leżeć. Okazuje się, że już kilka ładnych lat nie byliśmy na wakacjach tylko we dwoje. Takie kilkudniowe wyjazdy - owszem, ale teraz jedziemy tylko we dwoje. Podróż poślubna. W końcu jesteśmy po ślubie i każda nasza tego rodzaju podróż jest po-ślubna, nie?
Znamy mniej więcej miejsce, w które jedziemy, ale tak z dokładnością do 30000 km² (tak, chodzi o 30 tysięcy). Jeśli jednak coś po drodze nam się spodoba, ten zaplanowany obszar może nieco ulec zmianie. Tak się już zdarzało w historii naszych poślubnych podróży. Pełny relaks.

Na temat naszego sposobu wypoczywania rozmawiałam z kilkoma osobami. Bo cieszę się na ten wyjazd i mam dość dużą łatwość mówienia na ten temat :). Kilka z tych rozmów skłoniło mnie do przemyśleń.

 Były to rozmowy, w których A) pytano o to co konkretnie planujemy zwiedzić, gdzie być i jakie szczyty zdobyć, i ILE, i B) jakie lektury planuję przeczytać podczas urlopu, a konkretnie ILE. Ukoronowaniem tych pytań i rozmów z nimi związanych było - bo wiesz, ja nie lubię marnować czasu. Żyje się raz i ważne jest żeby rozwijać się także w wolnym czasie.Urlop przecież można naprawdę DOBRZE WYKORZYSTAĆ.
Nie chodzi mi absolutnie o to, żeby nie czytać, nie zwiedzać i ogólnie nie myśleć podczas wakacji. Sami bierzemy coś do czytania i zamierzamy poznać nowe, ciekawe miejsca, przeżyć coś ciekawego i mieć o czym myśleć i co wspominać po powrocie. Uwielbiam w podróżach spotkania z ludźmi (również te z gatunku historia, kiedy o ludziach tylko czytam przechadzając się po ich domach, bibliotekach, miejscach w których pracowali), uwielbiam myśleć dzięki nim o sprawach, na które sama nie wpadłabym nawet przez milion lat. 
Tymczasem, mam wrażenie, całkiem spora grupa moich bardziej i mniej znajomych skupiła się na wydajności. Wszystko, zawsze i wszędzie musi mieć opracowaną strategię - cel, wizję, przynajmniej 5 pierwszych kroków oraz jasny i klarowny system weryfikacji postępów. Ok. Kiedy pracujemy, coś wytwarzamy lub mamy dwa miesiące na nauczenie się kompletnie nowej umiejętności - ma to sens. Sama planuję różne rzeczy w moim życiu - to bywa potrzebne. Nie chodzi o wylewanie dziecka z kąpielą, naprawdę nie. Ale mam wrażenie, że trochę się nam wszystkim pomieszało w priorytetach. Mamy ich tyle i w tak skomplikowanych systemach, że dawno już zapomnieliśmy, że w zasadzie priorytet, czyli sprawę "pierwszą", najwyższej wagi, mamy i możemy mieć tylko jeden. Rozwijamy za wszelką cenę nasze umiejętności miękkie i twarde, intelektualne, fizyczne i duchowe, planujemy wszystko dokładnie nawet na wakacjach (ostatnio rozmawiałam z pewną mamą sześciolatki, która zastanawiała się całkiem serio nad - uwaga! - realizowaniem celów edukacyjnych na wakacjach tejże dziewczynki, bo przecież po wakacjach idzie do szkoły i musi być dobrze przygotowana). Planujemy, rozwijamy, kontrolujemy i... tracimy na tym życie. Szybkie czytanie, liczenie w pamięci do pięciu cyfr po przecinku, wyciąganie wniosków i podejmowanie decyzji w sytuacjach stresowych, przebiegnięcie 10 km w czasie poniżej 50 minut, kolejne kursy, uprawnienia, updat'y nowych systemów, znakomita orientacja w modzie sportowej, znajomość wszystkich 3457 teorii na temat żywienia niemowląt i dzieci do 5 roku życia... etc,etc...
Aby to wszystko osiągnąć, naprawdę potrzeba planowania.
A tymczasem większość, zdecydowana większość, tych rzeczy przemija w zastraszającym tempie. Aktualności przestają być aktualne, biegać, czytać i liczyć też z czasem będziemy jednak raczej coraz wolniej, a i już teraz ogromna część tego wszystkiego może być z dużym powodzeniem przejęta przez szeroko rozumianą technologię przyszłości, która tak naprawdę jest już technologią współczesności. 
Są jednak inne wartości - miłość, pokój, radość, dobroć, życzliwość, wierność, opanowanie, cierpliwość, łagodność, zaufanie, wdzięczność. Za to nie dostaje się punktów, tym nie bardzo można pochwalić się na Facebook'u ani zdobyć "lajków" w jakiejś innej aplikacji. To wszystko w ogóle bardzo trudno zmierzyć, ale warto te cechy pielęgnować. A kiedyś może nawet zostać człowiekiem przy którym Diogenes zgasiłby swoją latarnię?
A zaczęło się od pytania o to jak spędzę wakacje...

czwartek, 11 sierpnia 2016

Małżeńskie historie - co jest najważniejsze...

Dzisiaj będzie refleksyjnie. Bo te refleksje same się nasuwają mi ostatnio. A to z powodu spotkań, które mnie spotkały :). Konkretnie dwóch.
Spotkanie pierwsze:
Pan fachowiec. Starszy, bardzo kulturalny, miły. Przyszedł do mojej mamy, bo był potrzebny. W zasadzie nie miał czasu, ale usłyszał, że woda z pękniętej rury zalewa sąsiadów, że w piątek długo oczekiwani goście, że jak to bez wody, że kłopot, że bardzo Pana proszę. Albo może Pan kogoś poleci. No to przyszedł. Kiedy skończył rozwalać kafelki żeby dostać się do pęknięcia, ustał hałas i zaczęłam z panem rozmawiać. Jego żona dwa lata temu miała udar. Teraz jest ciężko. Ale o wiele lepiej niż było.
Wie Pani, zaczęła już mówić. Znowu. Wcześniej to wnerwiało mnie to jej gadanie czy dzwonienie do mnie. Wie Pani, potrafiła cztery razy dzwonić i to wkurzało (promienny uśmiech), a potem... to mi zabrakło tego gadania. I dzwonienia też. Ile razy siedziałem w pracy, czy przy robocie jakiejś, i patrzyłem w telefon jak baran jakiś. I chodzi. Powoli, ale chodzi. Ma sparaliżowaną rękę i nogę po jednej stronie, ale chodzimy na rehabilitację i już może sama chodzić. Powolutku, ale to bardzo mnie cieszy. Tak sobie żyjemy. Dlatego nie chciałem brać tej roboty, bo tak tu robię, a i tak myślę o tej mojej żonie - jak sobie radzi teraz. A robota? No pieniądze zawsze są potrzebne, ale wie Pani, jak człowiek młody to głupi jest jednak. Myśli żeby zarobić, mieć jak najwięcej. A potem co komu z tego przychodzi? No niby coś trzeba mieć, rzeczywiście, choćby na tę rehabilitację teraz, bo to jednak ciągle są wydatki, ale jak patrzę na młodych teraz, to oni się pogubili chyba. No bo co im po tych pieniądzach i po tej robocie? 
Spotkanie drugie:
Pani znajoma. Starsza Pani, której pół roku temu zmarł mąż. Przyszła prosić o wkręcenie żarówki do lampy. Może Pani Mąż będzie wiedział jak to zrobić. Bo to taka nowoczesna lampka. Mój Mąż to wszystko zawsze robił. Takie tam różne rzeczy. A teraz sama zostałam... Teraz widzę ile On mi pomagał. Pani młoda, to Pani tego pewnie nie wie, ale niech Pani szanuje Męża. Oni są trudni, chłop, to chłop, ale potem, jak go zabraknie, to dopiero człowiek wie ile stracił. A to trzeba się cieszyć tym, co jest. I doceniać. Bo potem jest już za późno.
Dzisiaj jest też rocznica śmierci Robina Williams'a. Jakoś nie mogę powstrzymać się przed refleksją. Pisałam o tym (Robin Williams nie żyje) i znów o tym myślę. I znów w głowie brzmią słowa księdza Twardowskiego: 
(...)

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno (...)




piątek, 5 sierpnia 2016

Małżeńskie historie - jak przetrwać remont?

Taaak...Robimy remont. Mały w sumie, tylko jeden pokój. Ale ten pokój ma 37 m2. Można przypuszczać, że po 26 latach wspólnego życia wyremontowaliśmy już to i owo, a i kilka "tak tylko odświeżymy" mamy już za sobą w naszej małżeńskiej historii. W zasadzie jest to słuszne i uzasadnione przypuszczenie. Można  też powiedzieć, lub napisać, że zdobyliśmy trochę doświadczenia, i choć nadal ciągle jeszcze nie wybudowaliśmy domu, to jednak remont 100 metrowego mieszkania w starej kamienicy uważamy za hmmm... dość konkretne doświadczenie :). I mamy nieodparte wrażenie, że można przy tym zauważyć pewne prawidłowości.
Stylowy obrus i deser.
Trzeba sobie jakoś radzić podczas remontu
Nie będę zatrzymywać się na takich oczywistościach, jak to, że na remont trzeba przygotować minimum 150% planowanych środków (lepiej 200 %), bo zawsze okazuje się, że jeszcze coś..., że puszki i wiaderka z farbą są specjalnie tak wyliczone, żeby kończyły się mniej więcej w połowie ostatniego metra kwadratowego malowanej powierzchni - tu polecam wykorzystanie elastycznej łopatki do ciasta w celu wykorzystania absolutnie każdego ostatka farby, ale przyznaję, że i to nie zawsze się udaje; ciekawe jaki geniusz to liczy?, że masa szpachlowa generalnie schnie albo za szybko albo za wolno, i tak dalej, i tak dalej. Generalnie prawa Murphiego działają podczas remontu jak w szwajcarskim zegarku.
Ponieważ jednak zajmujemy się raczej relacjami niż sensu scricto remontami, wracamy do tematu - jak przetrwać remont?
Zwykle zaczyna się dość niewinnie. Przynajmniej u nas.
- Oj, ściana przy kaloryferze jest trochę zakurzona.
- Patrz, przy oknach jakoś tak nieświeżo wygląda...
- Da się to jakoś wytrzeć?
- Chyba powinniśmy to pomalować, nie?
- No albo remont albo wakacje... W tym roku jeszcze przecież jakoś wytrzyma... To gdzie na te wakacje?
No ale przychodzi taki moment, w którym nie potrafimy już wytrzymać jęku rozpaczy i błagalnych próśb dochodzących z każdego kąta pokoju i decydujemy się na mały remoncik...
Warto tutaj zaznaczyć, że jedno z naszej dwójki, i na nieszczęście właśnie to, któremu przypada w udziale zdecydowana większość remontowych działalności, niestety szczerze remontów nie cierpi. To nie ułatwia życia tej drugiej osobie, ale przede wszystkim jednak tej właśnie. Zwłaszcza PODCZAS remontu.
Najpierw "przygotówka" - oj, rzeczywiście, ten remont się już prosił! Każde odsunięcie szafy, półki z książkami i kolejnej półki z kolejnymi książkami (tak, trzeba je porządnie poodkurzać), utwierdza nas w przekonaniu o dobrze podjętej decyzji. Tak, trzeba już było się tym zająć. Teraz biurko. O rany... Patrz, tyle szukałam tego zdjęcia! O, paragon na buty, które chciałam oddać do reklamacji! Dobrze, że się wreszcie zdecydowaliśmy. Jak skończymy, będzie rewelacja!
Teraz zakupy.
Zakupy są spoko, tym bardziej, że wybieramy ten sam kolor farb (po przecież dobrze wybraliśmy ostatnio, nie?). Aczkolwiek tutaj mogą pojawić się problemy z komunikacją. Bo może jednak coś byśmy zmienili? Rada nr 1 - ustalcie takie szczegóły jak zakres remontu, kolory farby etc. na zdecydowanie wcześniejszym etapie. Łażenie po sklepach i porównywanie kolorów mogło być fajne pół roku temu, ale nie jest już takie zabawne, kiedy ucieka ci kolejny remontowy dzień. Jeśli da się rozbroić tego rodzaju bomby, warto to zrobić.
Teraz wynosimy to, co da się wynieść i przykrywamy to, czego wynieść się nie da. Trochę tego jest. A może byśmy coś wywalili? Strasznie dużo tych rupieci. Może to stare krzesło, które jest beznadziejne i tylko zajmuje miejsce? Nieee!!! Uwielbiam to krzesło! Ok, przeszliśmy i przez ten etap. Krzesło zostaje. W sumie co tam, jedno krzesło. Nawet jeśli rzeczywiście jest beznadziejne, jednak nasze. Nasze własne. I jest z nami już tyle lat... :P
Rada nr 2 - nie warto się kłócić. Jeśli coś jest dla ciebie ważne - mogę zrezygnować z moich pomysłów. Ostatecznie zależy mi bardziej na Tobie niż na moich pomysłach. Ostatecznie tak, ale warto pomyśleć czasem mniej ostatecznie, i przypomnieć sobie o tym na przykład rozmawiając o starym krześle.
No to do roboty! Teraz, przynajmniej u nas, robi się krytycznie. Główny wykonawca oczekuje wsparcia, zaufania, spokoju, nieplątania się pod nogami, kawy, herbaty i wody mineralnej. Asystent robót bardzo chce być pomocny, ma w zanadrzu mnóstwo dobrych rad, świetnych pomysłów i pytań. I chętnie będzie blisko, żeby wspierać. Hmmm... No mówiłam, że krytycznie.
Rada nr 3 - bądźcie dla siebie dobrzy, współpracujcie. Słuchajcie tego, co to drugie mówi. To naprawdę pomaga! Potrzebuje zaufania - zaufaj, kawy - zrób kawę, spokoju - zajmij się czymś swoim, nieplątania się - nie plącz się. To w sumie dość proste. I odwrotnie: jeśli pyta - odpowiedz, jeśli ma dobry pomysł - wysłuchaj (jeśli wcale nie jest taki dobry, to też dowiesz się o tym dopiero po wysłuchaniu). Zrozum kobieto, że jest skupiony na zadaniu - remontuje/maluje/wymienia dla Ciebie. Prawdopodobnie dla siebie samego wszystko zrobiłby zupełnie inaczej. Tak, gdyby nie Ty, wszystko byłoby całkiem bez sensu. I brzydko. Ale Jemu by się podobało. Robi to dla Ciebie i teraz jest czas realizacji zadania, skupienia. Jak najkrótszą drogą i jak najmniejszym wysiłkiem dojść z punktu A do punktu B. To nie jest czas na rozmowy.
Zrozum i Ty, chłopie. Ona chce Ci pomóc. Bo Jej zależy. Na tym, żeby było ładnie, dobrze, bo to jest dla Was. Docenia to, co robisz i stara się jak może. Po swojemu. Dlaczego nie może się postarać normalnie i dać Ci spokoju? Mniej więcej dlatego, dlaczego Ty nie potrafisz spokojnie wysłuchać jej uwag czy nowych pomysłów - bo nie jest Tobą.
A jeśli to Ona jest głównym wykonawcą, a On asystentem? To wtedy dokładnie tak samo, tylko na odwrót. Zapytaj jak Jej idzie, zrób kawę albo herbatę, zaproponuj jakieś rozwiązanie. Jeśli wyjdziesz i zajmiesz się swoimi sprawami to może się to nie spotkać ze zrozumieniem. A Ty, kochana, zrozum, że to facet a nie ulubiona koleżanka i on serio nie rozumie z jakiegoś tajemniczego powodu, że to relacje są ważne a nie zadania, a już tym bardziej, że jedno drugiego nie wyklucza. Współpraca polega na współ - pracowaniu, pomaganiu sobie. Czym lepiej się znamy, tym bardziej potrafimy sobie pomagać. Ale musimy chcieć. Jeśli okopiemy się na swoich pozycjach "ale przecież", "musi to zrozumieć" i "ja mam prawo", to nie warto w ogóle zabierać się za remont.
Rada nr 4 - róbcie to, co lubicie, remont to jest wbrew pozorom bardzo do
bry czas na zabawę. Lubicie wyjść na kawę - wyjdźcie, remont poczeka tę godzinę. nawet dwie czy trzy też poczeka, lubicie rozmawiać - rozmawiajcie, lubicie robić sobie prezenty - kupcie nowe pędzle, czy super folię malarską, upieczcie szybkie ciasto (nawet takie zamrożone), zróbcie fajny obiad, zamówcie pizzę, narysujcie serduszko na ścianie przed malowaniem (najlepiej tam, gdzie będzie szafa - tak na wszelki wypadek). To jest czas dużego wysiłku i potencjalnych konfliktów. Pewnie, że tak i dlatego powinien też być czasem wyrażania miłości. Tak dla równowagi.
Nie jest to łatwe, ale po 26 latach ćwiczeń można nabrać trochę wprawy. Po prostu trzeba ćwiczyć.

Rada nr 5 - można wynająć panów od remontu, zapłacić im, pojechać na wakacje i wrócić na gotowe. Przyznaję, że jest to dość kusząca propozycja, ale tracimy wtedy ciekawe doświadczenie, no i te + 25 punktów do "jestem super facetem, sam to zrobiłem", zachwyt w oczach żony -"mój bohater...", czy męża - "moja żona potrafi kłaść kafelki..." i kasa, którą można wydać na przykład na najbliższe wakacje, co planujemy uczynić, a może nawet częściowo tutaj opisać :)
Chociaż... może kiedyś?...