Jakiś
średni ten Nowy Rok. Nie wiadomo dlaczego, ale niemal nic dzisiaj nie układało
się po mojej myśli. Zacząwszy od awarii internetu z rana, wszystkie plany po kolei
brały w łeb i nic nie mogłam na to poradzić. No każdy ma czasem takie dni, ale
żeby w Nowy Rok? Na dodatek paskudna pogoda za oknem. Zimno, mokro i snująca
się mgła, która bardzo obrazowo przypominała mi o nieznanej przyszłości. Mamy w
końcu Nowy Rok i kompletnie nie wiemy co przyniesie. Po jakimś czasie poddałam
się i w końcu skupiłam cały wysiłek na tym, alby zminimalizować szkody, jakie
mój fatalny humor i tak zwane okoliczności przyrody, mogłyby wyrządzić w
najbliższej okolicy. Czy mi się udało? To jest pytanie do Szanownego Małżonka. Póki
co – wszyscy żyją.
Ale
zaczęłam się zastanawiać nad tym nadchodzącym rokiem (który w zasadzie jest już
rokiem obowiązującym) i, czytając różne refleksje i życzenia pojawiające się
wszędzie wokół mnie, myślałam o tym jak
wygląda moje życie i czego ja sama bym chciała. W tym Nowy Roku, i może
kolejnych. No i czego?
Jakiś
czas temu, przypadkiem sięgnęłam po książkę. Dość często sięgam po książki
zupełnie nieprzypadkowo, ale tym razem było inaczej. Przekładałam coś na
półkach i natrafiłam na książkę która zdecydowanie do mnie nie należy. Znany
tytuł, ale nie czytałam. Widziałam film. A książka należy do mojego syna, jak
się okazało. Ale wracając do tematu: zaczęłam przeglądać. I natrafiłam na
tekst, który „chodzi za mną” już dobre kilka tygodni.
...zrobiło się chłodno, szczególnie nocami. By
nie oszaleć z samotności, postanowiłem zorganizować sobie jak najbardziej
uregulowany tryb życia. Miałem nadal zegarek, moją przedwojenną omegę, której
wraz z wiecznym piórem strzegłem jako jedynego majątku osobistego jak oczka w
głowie. Według tego pilnie nakręcanego zegarka ułożyłem sobie plan zajęć. Przez
cały dzień leżałem bez ruchu, by oszczędzać nikły zapas sił, jaki mi jeszcze
pozostał. Tylko raz, około południa, wyciągałem rękę po leżące obok suchary i kubek
z wodą, aby się pożywić skąpo odmierzonymi racjami. Od rana do owego posiłku
przypominałem sobie, takt po takcie, wszystkie kompozycje, jakie kiedyś grałem.
Repetytoria te, jak się miało później okazać, nie były pozbawione sensu; gdy po
powrocie do pracy zawodowej usiadłem w Polskim Radiu przy fortepianie,
repertuar miałem opanowany pamięciowo, jakbym ani na chwilę przez te lata wojny
nie przestawał ćwiczyć. Po mym południowym „posiłku” przywoływałem w pamięci
treść wszystkich możliwych książek, jakie kiedykolwiek czytałem, oraz
powtarzałem angielskie słówka. Sam sobie dawałem lekcje angielskiego: zadawałem
sobie pytania, na które starałem się odpowiadać poprawnie i wyczerpująco.
O zmierzchu zasypiałem i do około pierwszej w
nocy spałem, po czym, przyświecając sobie zapałkami, których zapas znalazłem w
jednym z niedopalonych mieszkań, wyruszałem na poszukiwanie żywności...*
Od
kilku tygodni myślę o tym jak bardzo imponuje mi ten człowiek. Nie znajduję
słów, żeby dokładnie opisać co czuję, kiedy o tym myślę. Jak w takim czasie być
człowiekiem, który sam sobie stawia wyzwania i trzyma się nadziei? Jak być
takim człowiekiem?
Jak kształtować
swoje dni? Co robić każdego dnia, a czego zaniechać? Jak zdobyć taki hart ducha
w moim własnym życiu?
*Władysław Szpilman, Pianista - warszawskie wspomnienia 1939‑1945,
Znak, Kraków 2002, str. 158
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz