Kilka
dni temu wróciłam z pierwszego spaceru po chorobie. 7 km prawie mnie zabiło :).
No może niezupełnie, ale nie spodziewałam się wychodząc, że tak bardzo mnie
zmęczy dość przeciętny dystans. Tym bardziej, że miałam tylko dwa tygodnie
przerwy. Fakt, byłam chora, ale jednak to były tylko dwa tygodnie. Nie dwa
miesiące, a tym bardziej nie dwa lata.
Á
propos dwóch lat, jakoś teraz mijają właśnie dwa lata od czasu jak okazało się,
że jest naprawdę źle z moim kręgosłupem. Akurat całkiem niedawno Centrum
Synergia, gdzie moja rehabilitacja miała miejsce pokazała na Facebook’u filmik
z moim sukcesem. No więc dziś będzie o moich przygodach.
To,
że jest źle, wiedziałem sama. Jeśli człowiek nie jest w stanie utrzymać w ręku
szklanki z herbatą, drętwieje mu cała ręka i pół głowy, i czasem nie potrafi
mówić, nie pamięta jak się nazywa albo okazyjnie nie potrafi czytać, czy nie
wie gdzie jest to a) można się zdrowo przestraszyć, b) wiadomo, że coś jest nie
tak. Cała moje przygoda trwała już jakiś czas i wiedziałam, że nie mam kilku
strasznych chorób, ale nie wiedziałam co jednak mi jest. A coś było
bezsprzecznie. A, do tego głowa bolała mnie często jak… nie nie da się opisać
jak mnie bolała, ale to nie był największy problem. Ból, jak się okazuje można
jakoś wytrzymać, przeczekać, czasem zadziałają silne środki przeciwbólowe (choć
rozwaliły mi trochę żołądek…), ale strach spowodowany niemożnością powiedzenia
czegokolwiek jest dużo gorszy. Wracając do meritum – wiedziałam na co chora nie
jestem, ale nie znałam powodu problemów, które miałam. No i właśnie dwa lata
temu się dowiedziałam. Zrobiłam rezonans magnetyczny szyi i wszystko stało się
jasne. Masakra. Pobiegłam w te pędy do zaprzyjaźnionych rehabilitantów, którzy kilka
lat wcześniej pomogli mi z kolanami i zapytałam co mam robić. Zrzedła im mina i
kazali skonsultować się z neurochirurgiem – jeśli da zielone światło, to możemy
próbować z rehabilitacją. Nie będę opisywać całego procesu, kolejnych lekarzy,
wizyt i całej historii, dość powiedzieć, a raczej napisać, że neurochirurg
wytłumaczył mi wszystko tak, że zrozumiałam o co chodzi, zapisał do kolejki na
operację (brrr…), zabronił robienia mnóstwa rzeczy i pozwolił na próbę z
rehabilitacją. Swoją drogą to, że znalazłam tak genialnego neurochirurga było
pewnie najprawdziwszym cudem. Miałam dzwonić raz w miesiącu czy nie trzeba
jednak tej operacji. No i zaczęłam ćwiczenia.
W górach Alpen Rax. Siedzę w dziurze :) |
No
i … się udało. Już odbierając kolejne wyniki z rezonansu, wiedziałam, że jest
dobrze. Kiedy odpaliłam zdjęcia na komputerze, nie mogłam uwierzyć – różnica była
dostrzegalna nawet dla mnie. Każdy by zobaczył. Inna rzecz, że naprawdę od
jakiegoś czasu czułam się o wiele, wiele lepiej. Lekarz był zachwycony,
chociaż, jak sam twierdził – lubi swoją pracę i zrobiłby tę operację, tylko, że
absolutnie nie ma takiej potrzeby. Sam powiedział, że o neurochirurgu mogę
zapomnieć. Pogratulował mi, zapisał sobie zdjęcia żeby pokazywać studentom i
pożegnał mnie. Koniec.
No
więc właśnie wcale nie koniec. Bo nie powinnam zapominać o rehabilitacji. Mój
kręgosłup zdrowy nie jest. Nadal muszę chodzić na spacery, regularnie ćwiczyć,
dbać o właściwą wagę i w ogóle. Okazuje się, przynajmniej w moim przypadku, że
wszyscy dietetycy i trenerzy personalni, autorzy blogów o zdrowym stylu życia i
takich tam jakoś błądzą. Czytam zastraszająco często, że kilka miesięcy
ćwiczenia czy diety tworzy nowe nawyki i człowiekowi już brakuje ruchu, kiedy
tylko jest go mniej i nie potrzebuje tyle jedzenia, a jak sobie odpuści i zje
więcej albo tłuściej to zaraz źle się czuje, bo organizm jest mądry i wie co
dla niego jest dobre.
No
to mój jednak jest głupi. Nadal wolę leżeć niż siedzieć i siedzieć niż iść, nie
mówiąc już o bieganiu, i podobnie, nadal wolę słodkie, tłuste i pyszne, od
trawy i ziarenek. Dwa lata jakoś nie wystarczyły. Ostatni, siedmiokilometrowy
spacer jest tego najlepszym dowodem. Ale wiem już, że potrafię i wiem, że chcę.
No i tak sobie myślę, jak ta cała historia w ogóle jest o życiu. Są w nim sprawy, które zaniedbujemy, odpuszczamy i... przychodzi moment, w którym jest już naprawdę źle.
Dziękuję Bogu i ludziom, że w moim przypadku dało się to jeszcze odkręcić. Całkiem zdrowa nie jestem ale jestem w zasadniczo lepszej kondycji i to pod każdym względem, niż byłam kilka lat temu. No i mogę chodzić w góry, mogę robić na drutach i mogę czytać bez zawrotów głowy. To pocieszające; okazuje się, że póki życia, puty nadziei :)
Warto się nie poddawać, kiedy coś jest trudne. Nadal w jakimś kosmicznym tempie tracę kondycję - widzę i czuję nawet jeden dzień bez ćwiczenia. Niestety zdarzają mi się takie dni, ale to też nie jest powód do rezygnacji. Jeden, czy nawet kilka dni, zły humor, gorsze samopoczucie i zima nie mogą sprowadzić mnie do parteru. To znaczy mogą, ale nie planuję do tego dopuścić.
Ostatnia refleksja - jestem na siebie zła, że nie zabrałam się za to wszystko jak jeszcze nie dawało żadnych objawów. To, że zdrowy tryb życia jest... zdrowy, nie jest głęboko skrywaną tajemnicą usiłujących się cudzym kosztem wzbogacić koncernów. W ogóle nie jest żadną tajemnicą. Ale ja wybierałam wygodę. Nie chciało mi się. No i ....
Z tą złością to bez przesady; ogólnie to jestem raczej dumna z siebie i takie tam, ale chcę pamiętać o tym, że coś tak bardzo kiedyś zawaliłam i w innych dziedzinachc życia nie powpełnić już tego błędu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz