Właśnie minął drugi tydzień mojego nic-nie-robienia. Miałam ogromną nadzieję, że o tej porze będę już na chodzie, ale wygląda na to, że lekcja cierpliwości potrwa dłużej. Może nawet znacznie dłużej.
Leżę sobie, ewentualnie dostojnym krokiem (to urocze określenie sposobu w jaki obecnie się poruszam zawdzięczam Przyjaciółce, która mnie odwiedziła - dzięki Zuzia) przechodzę do wybranych pomieszczeń w domu, od kilku dni mogę też siedzieć wsparta poduszkami. Mam duuużo czasu na przemyślenia. Okazuje się na przykład, że nie jestem aż tak potrzebna innym jak czasem sobie myślę i jak czasem bym chciała. Świat kręci się w zasadzie nie zauważając nawet mojej nieobecności w wielu miejscach, w których przecież być muszę. To czego przez ten czas nie zrobiłam, zrobili inni i to całkiem dobrze, choć pewnie ja zrobiłabym inaczej, lub zostało uznane za niezbyt ważne i nadal zrobione nie jest. Może nawet nigdy nie będzie. I co? Otóż zupełnie nic.
Okazało się też z drugiej strony, że jestem ważna i potrzebna niektórym nawet właśnie teraz. Kiedy kompletnie nic nie robię, kiedy aby napić się ze mną herbaty, trzeba ją sobie samemu przynieść. Albo w ogóle zrobić. I są tacy, którym chce się poświęcić swój czas bo lubią ze mną być. Po prostu.
I takie wnioski trochę przestawiają życie, priorytety, w końcu organizację czasu.
Do tego Szanowny Małżonek. Już trzeci tydzień chodzi na wszystkie zakupy, zawozi do lekarza, podaje herbatki, kocyki, słucha o włóczce i nowych pomysłach na robótki, puszcza muzykę, którą lubię, gotuje obiadki, no w ogóle robi sam to wszystko, co normalnie robimy we dwójkę.
Jak wiadomo, małżeństwo to nie jest usłane płatkami pachnących róż życie w krainie jednorożców, jedzenie samych żelków i rzyganie tęczą z nadmiaru słodyczy. No nie jest. Ale bardzo wyraźnie widzę, że ktoś tutaj bardzo mnie kocha i to nawet w takiej "zepsutej" wersji.
No i aż czuję się troszkę lepiej i snuję plany na kolejne wspólne wyprawy, spacerki, zdobywanie gór i wspólną pracę. Póki co, ćwiczę cierpliwość. :)
I tak sobie myślę, że to właśnie jest prawdziwa miłość. Niekoniecznie taka z komedii romantycznej, bo naprawdę w życiu bywa bardzo mało śmiesznie i jeszcze mniej romantycznie, ale taka właśnie prawdziwa. Zwykła i codzienna, chodząca do sklepu, przypalająca obiad, czasem zmęczona.
Kiedy zaczynamy wspólne życie łatwo dać się nabrać na "i odtąd żyli długo i szczęśliwie", na panujące wokół przekonanie, że miłość to ciągłe zauroczenie i pławienie się w niegasnącym poczuciu szczęścia - tymczasem zdarza się, że naprawdę nie mamy nic do dania. Albo ten drugi nie ma. Wtedy, czasem dopiero wtedy, prawdziwa miłość ma szansę się nam pokazać i możemy pomagać sobie nawzajem, trwać przy sobie, budować coś razem i... to dopiero jest przygoda!
I tak sobie myślę, że to właśnie jest prawdziwa miłość. Niekoniecznie taka z komedii romantycznej, bo naprawdę w życiu bywa bardzo mało śmiesznie i jeszcze mniej romantycznie, ale taka właśnie prawdziwa. Zwykła i codzienna, chodząca do sklepu, przypalająca obiad, czasem zmęczona.
Kiedy zaczynamy wspólne życie łatwo dać się nabrać na "i odtąd żyli długo i szczęśliwie", na panujące wokół przekonanie, że miłość to ciągłe zauroczenie i pławienie się w niegasnącym poczuciu szczęścia - tymczasem zdarza się, że naprawdę nie mamy nic do dania. Albo ten drugi nie ma. Wtedy, czasem dopiero wtedy, prawdziwa miłość ma szansę się nam pokazać i możemy pomagać sobie nawzajem, trwać przy sobie, budować coś razem i... to dopiero jest przygoda!
Komentarze
Prześlij komentarz