Jest ogromne mnóstwo filmików, obrazków i demotywatorów oraz wszelkiej maści historii ukazanych w przeróżny sposób o tym, że nie należy się poddawać. O ludziach, którzy się nie poddali i osiągnęli przeróżne szczyty - górskie, sportowe, finansowe czy własnych możliwości. Do głębi poruszały nas latem filmiki z paraolimpiady - niepełnosprawni sportowcy, którzy wyczyniali rzeczy, o których większość z nas nawet nie marzy. Ich ograniczenia były zupełnie oczywiste dla wszystkich, poza nimi samymi. Nie poddali się i zrealizowali swoje cele. Nie wyobrażam sobie ile razy usłyszeli: "Chcesz pływać? ale Ty nie masz przecież nóg!", albo coś bardzo podobnego. Często wypowiadanego z autentyczną troską. Minął jakiś czas, wiele, wiele godzin morderczego czasem treningu. Dzień po dniu. I zwyciężyli. Oglądając filmiki wielu z nas miało łzy wzruszenia w oczach.
Mamy Nowy Rok, bo jeszcze ciągle jest nowy, prawda? Ilu z nas zrezygnowało już ze swoich noworocznych postanowień? Według badań naprawdę sporo. Ja nie, bo przezornie nie podjęłam żadnego. Serio, od zawsze niczego specjalnego nie postanawiam w Nowy Rok, ale nie o tym teraz piszę.
No więc jak to jest, że tylko nieliczni to potrafią? Czemu tak niewielu jest tych, którzy te szczyty osiągają? Dlaczego praktycznie wszyscy jednak się poddajemy. Stajemy i mówimy "nie dam rady, odpuszczam". I dlaczego tak często dzieje się to w najważniejszych dziedzinach naszego życia?
Wiem, kiedy ja to robię. Wiem, kiedy ja się poddaję.
Jest kilka różnych powodów, ale najważniejszy z nich jest ten, że czasem zdarza się, że tracę z oczu cel. Przestaję na niego patrzeć, przestaję o nim myśleć. Przestaje mi na nim zależeć. I wtedy się gubię.
Wcale niekoniecznie dlatego, że ktoś lub coś go przede mną zakrywa, i wcale nie dlatego, że spotykam jakieś ogromne przeciwności. Kiedy mój wzrok jest utkwiony w celu - widzę co chcę osiągnąć i chcę tego, niewiele może mnie powstrzymać. Kiedy celu nie widzę, kiedy o nim nie myślę jest zupełnie inaczej. Czasem ma sens zmienić ten cel. Czasem warto coś odpuścić i iść jednak gdzieś indziej. Ale zdarza się, że to nie wynika z mojej decyzji, tylko "przydarza mi się". Jak sobie z tym radzę? Patrzę na cel tak często jak tylko potrafię :). Dobra, staram się...
Nauczyłam się tego w górach. Nie sama; ktoś mnie nauczył. Kiedy zaczęłam chodzić po górach z Mężem, który jeszcze wtedy Mężem nie był, zdobycie szczytu niekoniecznie było dla mnie ważne. To On nauczył mnie, że kiedy idziemy na spacer, albo na jagody, jest czas, można sobie posiedzieć, albo nie, porozmawiać, poopalać się... ale kiedy decydujemy się na zdobywanie Góry, zabawa się kończy. Nie jesteśmy jakimiś specjalnymi zdobywcami, ale wiem, że kiedy człowiek wejdzie na szczyt Góry trudno o większe zmęczenie i ... o większą satysfakcję. Czasem ogromnie zmęczona, jednak zawsze wiedziałam, że było warto (chociaż nikt nie zliczy ile razy po drodze obiecywałam sobie, że już nigdy w góry nie pójdę). Zawsze, za każdym razem, widok szczytu jaśniejącego (lub ciemniejącego, szczerze mówiąc) gdzieś wysoko przede mną, dodawał mi sił. Chciałam go zdobyć.
I właśnie wtedy to się zwykle dzieje. No bo przecież po co? Wchodzisz na górę i za chwilę będziesz gubić nogi, żeby z niej zejść... Są przecież inne rozrywki... I mniejsze góry... A w ogóle to nogi mnie bolą i brakuje mi tchu... I tak sama niby tego chcę? A może dałam się wkręcić po prostu? bez sensu, jeszcze taki kawała drogi... A mogłam sobie teraz....
Widzisz co się dzieje?
Ja właśnie kiedyś zauważyłam. Tracę z oczu cel, na który kiedyś się zdecydowałam, przestaję o nim myśleć i oddaję go za święty spokój, kolejną przespaną godzinę, wygodę. A potem żałuję. Za każdym razem, kiedy to zrobię.
Cos mi przypomina widok znajomy ten....
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam z roboty :-) czyli mimo wszystko korzystam z komputera w pracy w celach prywatnych!!!! A.