No to zostały jeszcze dwa tygodnie. Niecałe. Możliwe, że jest to u mnie jakiś rodzaj obsesji, ale niby o czym ma myśleć mama dwa tygodnie przed ślubem syna. No o czym?
No więc myślę o tym ślubie, wyzwaniach jakie czekają tuż za rogiem, o mojej nowej roli, o zmianie w naszym - rodziców życiu, o samej imprezie - jak poustalać wszystko w możliwie mądry sposób, tak aby wszyscy byli zadowoleni, o miejscu, gdzie Młodzi będą mieszkać, o dalszych studiach, o pracy, o różnicach między nimi, o... nawet o tym czy krawcowa zdąży z sukienką. No głowa mała!
Ale gdzieś w tym wszystkim jest też dużo wspomnień, myśli o tym co było i dobrych, spokojnych myśli o tym, co będzie. I przypomniały mi się chwile kiedy mój Syn był naprawdę maleńką, zależną od nas istotą. Jak wiele wydarzyło się od tamtego czasu. Tak wiele, że zajęło bez mała 25 lat. Wiele musiał się nauczyć, i zrobił to. Ale też my, jako rodzice nauczyliśmy się bardzo wiele. Przede wszystkim chyba tego, że nasze dziecko jest nam tylko niejako wypożyczone. A raczej powierzone. Ktoś zaufał nam w tej sprawie.
Jasne, że oczekujemy ze strony naszych dzieci miłości, szacunku, ale już taki czas, w którym oczekujemy posłuszeństwa minął bezpowrotnie.
Chyba najlepszą radą, jakiej ktoś kiedykolwiek udzielił nam w tej sprawie była ta właśnie rada - pamiętaj, że dziecko nie jest i nie powinno być twoją własnością. Jest ci powierzone i masz przygotować je do samodzielnego życia. Tak. Samodzielnego. To oznacza, że kiedy odniesiesz sukces, Twoje dziecko od Ciebie odejdzie. Jego pozostanie oznacza twoją porażkę. Nie odejdzie w sensie, że nigdy go więcej nie zobaczysz, choć w historii i tak bywało, ale w takim sensie, że masz nauczyć je żyć swoim własnym życiem. Na swoich własnych warunkach. Będzie podejmowało swoje własne, samodzielne decyzje, na które nie będziesz mieć wpływu. To znaczy, że możesz mu doradzić, jak zapyta, ale nie będziesz już tych decyzji podejmować. Ani wprost, ani, tym bardziej "naokoło"...
Pamiętam obraz, a raczej kilka śmiesznych, schematycznych obrazków, na których wiele, wiele lat temu ktoś mi to tłumaczył i widzę dzisiaj, że dokładnie tak właśnie było.
Kiedy dziecko jest małe przenosimy je przez ulicę, przewozimy je w wózku albo dosłownie przenosimy. Nikt nie wpada na to, żeby oczekiwać od niemowlaka samodzielnego przemieszczania się. Jesteśmy mu do tego, i do wielu innych rzeczy niezbędnie potrzebni. Ale przychodzi czas, że nasze dziecko przechodzi przez ulicę samo. Na początek na własnych nogach, czy może raczej nóżkach, trzymane za rączkę. I jesteśmy dumni, że przechodzimy z naszym własnym dzieckiem przez ulicę. A nasze dziecko opowiada o tym babci. Mija kilka miesięcy, może lat, i uczymy je przechodzić samo. To niebezpieczny moment. Uważaj! Przechodź tylko na pasach! I na zielonym świetle! Patrz uważnie czy nie jedzie samochód! Każdy rodzic modli się i drży, kiedy dziecko zaczyna chodzić samo. Sprawdzamy czy na pewno doszło. Chcielibyśmy zapewnić mu stuprocentowe bezpieczeństwo, ale musi nauczyć się chodzić samo. No musi, bo jak inaczej? Więc drżąc uczymy, tłumaczymy. I modlimy się gorąco, aby Dobry Bóg zadbał o nie tam, gdzie my już nie możemy, żeby "miał na nie oko", kiedy naszego spojrzenia już nie wystarcza.
Niedługo później przychodzi czas na "chcę jeździć do szkoły na rowerze".
COOOOO????
Ponad 8 kilometrów przez centrum Wrocławia?????!!!!!!!!!
Długie rozmowy mamy z tatą, długie rozmowy z nieletnim fascynatem rowerowych sportów. W końcu decyzja: - OK, możesz, ale tylko w kasku i prostą drogą.
- Co? Jak to w kasku?! Nikt nie jeździ w kasku! Jestem już duży! To jest szantaż!!!
- Hmmm... Tak. To jest szantaż. Albo w kasku, albo tramwajem.
I pojechał. W kasku. I jeździł. I, mimo wielkich obaw, nic się nie stało. No... niezupełnie...
Raczej nie da się zapomnieć telefonu z policji, że dziecko miało wypadek, że jest wszystko w porządku, ale zostało przewiezione na obserwację do szpitala i trzeba odebrać rower...
Kask raczej się przydał.
Tutaj zdania są podzielone do tej pory, chociaż minęło wiele lat od tego czasu. Syn nadal twierdzi, że przecież nic się nie stało. Rower jest super!
A my... mamy kilka siwych włosów więcej. I wspominamy jak usiłowaliśmy go nauczyć jeżdżenia na małym, trzykołowym rowerku i raczej średnio nam szło.
Aby nie opowiadać tutaj dwudziestu pięciu lat życia, wspomnę tylko, że teraz Nasz Syn jest całkiem odpowiedzialnym kierowcą, który wozi innych ludzi samochodem, jeździ motocyklem, bierze udział w zawodach kurierów rowerowych. Sam podejmuje decyzje. Nie pyta czy może teraz przejść, przejechać. Nawet tego nie widzimy. Jest samodzielny. Dorosły. A my uczymy się mu ufać i ...dalej się modlimy :).
I podobnie jest w życiu. Za chwilę podejmie chyba najważniejszą decyzję, jaką w swoim życiu człowiek podejmuje - weźmie ślub z kimś, kogo wybrał i pokochał. I zacznie zupełnie nowy etap swojego życia. Będzie podejmował zupełnie nowe decyzje, odpowiedzialności. I będzie nas pytał o radę, lub nie. A my musimy dać Mu, i Jego Żonie też, przestrzeń do Ich własnego życia, do Ich własnych rozwiązań, ale też porażek i błędów. Czy to nie jest niebezpieczne? Przecież Oni są młodzi, nie wiedzą, nie rozumieją, nie mają doświadczenia! Ależ oczywiście, że jest niebezpieczne. Śmiertelnie! Jak całe życie. Ale Oni, tak jak my, musza przeżyć je osobiście. Nie możemy ich przez nie przenieść. I nawet nie powinniśmy. Więc drżąc, przyglądamy się, radzimy, kiedy o rady pytają, milczymy, kiedy robią coś tak jak my byśmy nie postąpili. Kiedy naprawdę wydaje się nam, że błądzą, staramy się mądrze i delikatnie zwracać uwagę, pamiętając, że błądzić też muszą. I modlimy się gorąco, aby Dobry Bóg zadbał o Nich tam, gdzie my już nie możemy, żeby "miał na nich oko", kiedy naszego spojrzenia już nie wystarcza.
Poniżej są dwa linki do filmików, które bardzo mnie w tym temacie inspirują :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz