W jednej z książek, które wpadły ostatnio w moje ręce, przeczytałam coś, co sprowokowało mnie do myślenia. Zimą nie jest to takie oczywiste, ponieważ jestem nastawiona na przetrwanie, ale udało się. Pan Autor twierdził, że podział na teorię i praktykę to pomyłka, a dokładniej - bardzo niefortunny zakręt w historii myśli. Nie jestem specjalistą od historii myśli, ale chyba się zgadzam, że to ogólnie raczej nietrafiony pomysł. Kuszący, ale nietrafiony. Dlaczego kuszący? Bo ściąga z nas odpowiedzialność - zarówno za myśli, bo zawsze możemy sobie myśleć "czysto teoretycznie", jak i za czyny, "bo w teorii to znacznie lepiej wyglądało". Nie będę się kłóciła czy czysto teoretyczne rozważania są złe czy dobre, na pewno mogą być przydatne jako ćwiczenie dla mózgu jak ktoś ma i chce ćwiczyć, ale kiedy przechodzimy do życia, to ten podział na serio jest słaby. Zresztą właśnie praktyką, zgodnością z rzeczywistością, ocenia się słuszność teorii. Bo jak coś teoretycznie jest właściwe, dobre i słuszne, to praktycznie... też.
Działamy w taki sposób, że robimy zawsze to, w co wierzymy, że jest dobre i właściwie. Jest teoria (że to właściwe) i podąża za tym praktyka - robię to.
I zasadniczo nie można od tego uciec. Kiedy dzielimy nasze życie na teorię i praktykę - mamy straszny bałagan w głowie i w sercu, i już sami nie wiemy czym się kierujemy.
I zasadniczo nie można od tego uciec. Kiedy dzielimy nasze życie na teorię i praktykę - mamy straszny bałagan w głowie i w sercu, i już sami nie wiemy czym się kierujemy.
Teoretycznie wierzymy w cośtam, ale praktyka za tym nie idzie... To jak to w końcu jest?
Nie znaczy to nic innego jak to, że nie wierzymy ani praktycznie, ani teoretycznie.
Jak to działa? Otóż czasem niby wiem (teoretycznie :), że coś nie jest dobre, ale i tak to robię. Dlaczego? Bo tak naprawdę wierzę, że jednak jest. Całkiem po prostu. Na przykład taka wieczorna czekolada na gorąco z bitą śmietaną i ciasteczkiem. Po kolacji...
Każdy (teoretycznie :) wie, że to nie jest nic dobrego. Ale jest taka pyszna, cieplutka, pachnąca i w ogóle, że wierzę, że jednak jest dobra (poprawi mi humor, łatwiej zasnę, rozgrzeję się) i ją piję. Żeby to jednak zrobić, zawsze muszę, choć na chwilkę, zmienić teorię. Nie da się inaczej! Nawet kiedy jest to działanie na granicy (albo i za nią) biernej agresji - właśnie, że będę pić gorącą czekoladę, będę gruba i dostanę cukrzycy. O!
Coś chcę osiągnąć. I swój cel teoretyczny realizuję w praktyce.
Jak się to ma do udanego małżeństwa? Ano tak, jak do życia w ogóle. Jeśli mam jakieś teoretyczne przekonania - są one odzwierciedlane przez praktykę mojej codzienności. Jeśli wierzę, że małżeństwo to trudna, ale niezwykle satysfakcjonująca robota, którą warto wykonać - robię to. Dbam, czasem odpuszczam, staram się rozumieć, czasem robię coś tylko ze względu na współmałżonka. Teoria prowadzi mnie do praktyki.
Jeśli nie prowadzi - jest teorią "fasadową", taką w którą wcale nie wierzę. Dbam tylko o siebie, staram się wytargać z naszego związku jak najwięcej dla siebie, bo przecież mi się należy? Właśnie w to wierzę, niezależnie od, najbardziej nawet wzruszających deklaracji...
Gdzie jak gdzie, ale w relacjach MIĘDZY teorią a praktyką nie ma zupełnie nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz