czwartek, 1 lutego 2018

Rehabilitacja - jak mi się udało

Kilka dni temu wróciłam z pierwszego spaceru po chorobie. 7 km prawie mnie zabiło :). No może niezupełnie, ale nie spodziewałam się wychodząc, że tak bardzo mnie zmęczy dość przeciętny dystans. Tym bardziej, że miałam tylko dwa tygodnie przerwy. Fakt, byłam chora, ale jednak to były tylko dwa tygodnie. Nie dwa miesiące, a tym bardziej nie dwa lata.
Á propos dwóch lat, jakoś teraz mijają właśnie dwa lata od czasu jak okazało się, że jest naprawdę źle z moim kręgosłupem. Akurat całkiem niedawno Centrum Synergia, gdzie moja rehabilitacja miała miejsce pokazała na Facebook’u filmik z moim sukcesem. No więc dziś będzie o moich przygodach.
To, że jest źle, wiedziałem sama. Jeśli człowiek nie jest w stanie utrzymać w ręku szklanki z herbatą, drętwieje mu cała ręka i pół głowy, i czasem nie potrafi mówić, nie pamięta jak się nazywa albo okazyjnie nie potrafi czytać, czy nie wie gdzie jest to a) można się zdrowo przestraszyć, b) wiadomo, że coś jest nie tak. Cała moje przygoda trwała już jakiś czas i wiedziałam, że nie mam kilku strasznych chorób, ale nie wiedziałam co jednak mi jest. A coś było bezsprzecznie. A, do tego głowa bolała mnie często jak… nie nie da się opisać jak mnie bolała, ale to nie był największy problem. Ból, jak się okazuje można jakoś wytrzymać, przeczekać, czasem zadziałają silne środki przeciwbólowe (choć rozwaliły mi trochę żołądek…), ale strach spowodowany niemożnością powiedzenia czegokolwiek jest dużo gorszy. Wracając do meritum – wiedziałam na co chora nie jestem, ale nie znałam powodu problemów, które miałam. No i właśnie dwa lata temu się dowiedziałam. Zrobiłam rezonans magnetyczny szyi i wszystko stało się jasne. Masakra. Pobiegłam w te pędy do zaprzyjaźnionych rehabilitantów, którzy kilka lat wcześniej pomogli mi z kolanami i zapytałam co mam robić. Zrzedła im mina i kazali skonsultować się z neurochirurgiem – jeśli da zielone światło, to możemy próbować z rehabilitacją. Nie będę opisywać całego procesu, kolejnych lekarzy, wizyt i całej historii, dość powiedzieć, a raczej napisać, że neurochirurg wytłumaczył mi wszystko tak, że zrozumiałam o co chodzi, zapisał do kolejki na operację (brrr…), zabronił robienia mnóstwa rzeczy i pozwolił na próbę z rehabilitacją. Swoją drogą to, że znalazłam tak genialnego neurochirurga było pewnie najprawdziwszym cudem. Miałam dzwonić raz w miesiącu czy nie trzeba jednak tej operacji. No i zaczęłam ćwiczenia.
W górach Alpen Rax. Siedzę w dziurze  :)
Łatwo nie było. Ćwiczenia były… hmmmm… głupie. Jedno z nich to powolne i dokładne patrzenie w górę i w dół. Człowiek wykonujący je zastanawia się czy rehabilitant przypadkiem z niego nie żartuje. Najgorsze w tym wszystkim było to, że kilka razy okazywało się, że ćwiczenie w zasadzie mi szkodzi. Nauczyłam się robić różne rzeczy tak, żeby mnie nie bolało, ale okazało się, że te moje pomysły tylko pogłębiały problem. No i musiałam się ich oduczyć. Złość, frustracja, gniew, to-wszystko-bez-sensu, a czasem łzy towarzyszyły mi na każdym kroku. No dobra, nie na każdym, ale jednak mi towarzyszyły. Na dodatek trzeba było z każdego dnia wykroić co najmniej pół godziny na głupie ćwiczenia i w ogóle zacząć się ruszać. Codzienne spacery (wychodziło ponad 100 km miesięcznie), raz lub dwa razy w tygodniu rehabilitacja. Wiele rzeczy trzeba było temu podporządkować. Całe życie, a więc ponad 40 lat byłam typem kanapowca – mama do dziś opowiada, że jak byłam mała, najlepszą zabawą było „baba usi – cytaj”, czyli babciu tu usiądź i czytaj.  To miało się skończyć. No więc łatwo nie było. Do tego dostałam zadanie dodatkowe – miałam schudnąć. Super. Marzyłam po prostu o tym.
No i … się udało. Już odbierając kolejne wyniki z rezonansu, wiedziałam, że jest dobrze. Kiedy odpaliłam zdjęcia na komputerze, nie mogłam uwierzyć – różnica była dostrzegalna nawet dla mnie. Każdy by zobaczył. Inna rzecz, że naprawdę od jakiegoś czasu czułam się o wiele, wiele lepiej. Lekarz był zachwycony, chociaż, jak sam twierdził – lubi swoją pracę i zrobiłby tę operację, tylko, że absolutnie nie ma takiej potrzeby. Sam powiedział, że o neurochirurgu mogę zapomnieć. Pogratulował mi, zapisał sobie zdjęcia żeby pokazywać studentom i pożegnał mnie. Koniec.
No więc właśnie wcale nie koniec. Bo nie powinnam zapominać o rehabilitacji. Mój kręgosłup zdrowy nie jest. Nadal muszę chodzić na spacery, regularnie ćwiczyć, dbać o właściwą wagę i w ogóle. Okazuje się, przynajmniej w moim przypadku, że wszyscy dietetycy i trenerzy personalni, autorzy blogów o zdrowym stylu życia i takich tam jakoś błądzą. Czytam zastraszająco często, że kilka miesięcy ćwiczenia czy diety tworzy nowe nawyki i człowiekowi już brakuje ruchu, kiedy tylko jest go mniej i nie potrzebuje tyle jedzenia, a jak sobie odpuści i zje więcej albo tłuściej to zaraz źle się czuje, bo organizm jest mądry i wie co dla niego jest dobre.
No to mój jednak jest głupi. Nadal wolę leżeć niż siedzieć i siedzieć niż iść, nie mówiąc już o bieganiu, i podobnie, nadal wolę słodkie, tłuste i pyszne, od trawy i ziarenek. Dwa lata jakoś nie wystarczyły. Ostatni, siedmiokilometrowy spacer jest tego najlepszym dowodem. Ale wiem już, że potrafię i wiem, że chcę.
No i tak sobie myślę, jak ta cała historia w ogóle jest o życiu. Są w nim sprawy, które zaniedbujemy, odpuszczamy i... przychodzi moment, w którym jest już naprawdę źle. 
Dziękuję Bogu i ludziom, że w moim przypadku dało się to jeszcze odkręcić. Całkiem zdrowa nie jestem ale jestem w zasadniczo lepszej kondycji i to pod każdym względem, niż byłam kilka lat temu. No i mogę chodzić w góry, mogę robić na drutach i mogę czytać bez zawrotów głowy. To pocieszające; okazuje się, że póki życia, puty nadziei :)
Warto się nie poddawać, kiedy coś jest trudne. Nadal w jakimś kosmicznym tempie tracę kondycję - widzę i czuję nawet jeden dzień bez ćwiczenia. Niestety zdarzają mi się takie dni, ale to też nie jest powód do rezygnacji. Jeden, czy nawet kilka dni, zły humor, gorsze samopoczucie i zima nie mogą sprowadzić mnie do parteru. To znaczy mogą, ale nie planuję do tego dopuścić.
Ostatnia refleksja - jestem na siebie zła, że nie zabrałam się za to wszystko jak jeszcze nie dawało żadnych objawów. To, że zdrowy tryb życia jest... zdrowy, nie jest głęboko skrywaną tajemnicą usiłujących się cudzym kosztem wzbogacić koncernów. W ogóle nie jest żadną tajemnicą. Ale ja wybierałam wygodę. Nie chciało mi się. No i .... 
Z tą złością to bez przesady; ogólnie to jestem raczej dumna z siebie i takie tam, ale chcę pamiętać o tym, że coś tak bardzo kiedyś zawaliłam i w innych dziedzinachc życia nie powpełnić już tego błędu.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz