czwartek, 27 listopada 2014

W drodze na szczyt

W drodze na szczyt

Nie wiem czy to leń, który siedzi we mnie, czy moja natura, ale często mi się nie chce. I to tak strasznie mi się nie chce. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie lubię robić rzeczy, które po prostu są moimi obowiązkami, albo sprawiają mi trudność, ale o dziwo, wcale nie zawsze chodzi o te rzeczy. Prostym przykładem jest nasz ostatni wyjazd w góry. Już ponad miesiąc temu ktoś zaproponował – "a może byśmy się wybrali w sobotę pod koniec listopada na Babią Górę. Pamiętasz, byliśmy tam w podobnym czasie, dwa lata temu i było cudnie". – Rzeczywiście, pamiętam - było cudnie. Kupiłem ten pomysł i z ekipą śledziliśmy prognozy pogody. Po wiosennych doświadczeniach w Alpen Rax, chociaż raz chciałem zaufać synoptykom. W tle toczyło się normalne życie – praca, kościół, spotkania... ale codziennie zerkałem na kilka  portali  i sprawdzałem jaka pogoda jest przewidywana na wybrany przez nas weekend. Chociaż za oknem była plucha, wszyscy zgodnie twierdzili, że w sobotę będzie super pogoda. Pomyślałem OK, raz wam uwierzę. Dzień przed wyjazdem byliśmy z wykładami na spotkaniu małżeńskim w Cieszynie, (uczestników serdecznie pozdrawiamy). Pogoda była przeokropna, kapuśniaczek plus mała mgiełka. Prognozy mówiły swoje: jutro piękna pogoda. Wróciliśmy do domu dosyć późno, spakowałem niezbędne rzeczy i kanapki, które przygotowała Asia i poszedłem spać, bo zostało tylko kilka godzin na odpoczynek. Rano obudził mnie budzik i już wiedziałem – nie chce mi się jechać. Całe moje wnętrze krzyczało nie!!!.....
Ale przecież nie zawiodę przyjaciół. Naprawdę musiałem walczyć z samym sobą żeby się pozbierać. Chmury za oknem i naprawdę niska temperatura niczego nie ułatwiały. Byłem zły. W trakcie jazdy, gdzieś koło Wadowic, złapał nas kapuśniaczek co mocno oddaliło moją nadzieję na piękny dzień w górach. Gdzie to słońce? Myślałem: znowu na Babiej będzie mgła i mocny wiatr. Gdzieś w głębi próbował się przebić cichy głos, a może wyjdziemy ponad chmury? Nawet głośno wypowiedziałem tę myśl w samochodzie. Na przełęczy wisiały nad nami gęste chmury i... na szczęście było trochę cieplej niż w Chorzowie. Zaskoczył nas piękny, jeszcze jesienny widok. Pokrywająca gałęzie szadź dawała niesamowity efekt. Pięknie. Pomyślałem "przynajmniej tyle". Po chwili podejścia byliśmy już w gęstych chmurach i przybywało coraz więcej śniegu. Wysokość 1600 metrów przywitała nas bardzo gęstą mgłą; widoczność około 20 metrów, czyli żadna. Co jakiś czas z góry schodzili ludzie, którzy zachęcali nas do dalszej drogi, zapewniając, że u góry jest słońce. Coś przekornego we mnie ciągle mówiło mi, że nie ma się co spieszyć bo i tak w ciągu dnia mgła się przecież podnosi i na górze na pewno będzie mleko. Nagle, kilka metrów przed szczytem, zobaczyłem przebijające przez mgłę słońce a potem było już tylko lepiej. Wyszliśmy nad chmury, a przed nami roztaczał się niesamowity widok na Tatry i morze już wspomnianych chmur. Chociaż nie pierwszy raz byłem nad chmurami, to co zobaczyłem odebrało mi oddech na dobrą chwilę. Po chwili, gdy stanąłem tyłem do słońca, zobaczyłem swój własny cień na chmurach i mgle, i tęczę wokół tego cienia. Widmo Brockenu.  Tak długo czekałem na ten moment i jest, hura!!! Dziękuję Ci Boże.
Spędziliśmy na szczycie prawie 1,5 godziny ciesząc się ciepłym słońcem i niesamowitym widokiem.
Pomyślałem wtedy, że ta paskudna pogoda na dole jest potrzebna, aby tu na szczycie mogły być takie widoki. Ten zestaw jest konieczny; aby było pięknie, trzeba przejść przez zimno i mgłę, która później tworzy taki niesamowity widok. Gdybym nie pokonał mojego lenistwa i nie podjął wysiłku przejścia kilku kilometrów w górę, nie zobaczyłbym tych wspaniałości. Czasem warto podjąć trud, nawet wbrew samemu sobie, bo nigdy nie wiemy co czeka nas na końcu podróży.










czwartek, 20 listopada 2014

Niezapowiedziani goście


Kilka dni temu byłam u Cioci. Tak naprawdę nie jest to moja prawdziwa ciocia, ale znam Ją całe życie i jest jedną z bardzo bliskich mi osób. Potrzebowała czegoś, więc pojechałam. Jechałam autobusem i pewnie dlatego w drodze ogarnęły mnie wspomnienia. Mijane przystanki, z jakiegoś powodu niezmienione od lat, wprowadziły mnie w dziwny, przyjemny nastrój. Kiedyś, kiedy byłam małą dziewczynką, i potem, kiedy byłam już większa, odwiedziny u Cioci były prawdziwą wyprawą, a jej dwie córki najbliższymi przyjaciółkami (z jedną z nich mam bardzo bliski kontakt do tej pory). 
Trasa wyznaczona przez Google Maps ma 19,9 km i ma zająć mi 22 minuty. Kiedyś, z przesiadką, jechało się prawie dwie godziny... 
Na spotkania z Ciocią i jej rodziną mama umawiała się tylko "mniej więcej". Ani oni, ani my nie mieliśmy telefonów, a pierwsze łącze internetowe miało być uruchomione w Polsce za jakieś 10 lat. Fakt, kiedyś zdarzyło się, że Ich nie zastałyśmy. Innym razem, jedne z najlepszych odwiedzin spędziłyśmy z Siostrą pomagając dziewczynom sprzątać, bo ciocia zrobiła im "pilota" w pokoju. Ale była zabawa. Że też sprzątanie we własnym pokoju nigdy nie robiło nam takiej frajdy!

Nie pamiętam kogo ostatnio odwiedziliśmy bez zapowiedzi. Telefony, umawianie się na konkretny dzień i konkretną godzinę, niby bardzo wiele ułatwia. Nie pojadę do kogoś tylko po to, żeby "pocałować klamkę", ale coś nam jednak odebrało. W zasadzie bardzo niewiele osób dzwoni żeby zapytać, "Hej, jesteście w domu? Możemy wpaść?". My też rzadko to robimy. Może warto nad tym pomyśleć, odwiedzić dawno nie widzianych przyjaciół, znajomych. To prawda, że nie mamy czasu. Ale też pokonanie dwudziestu kilometrów nie zajmuje nam dwóch godzin. Aby odwiedzić ciocię nie potrzebuję rezerwować miesiąc wcześniej całej soboty. Mogę pojechać na kawę. To zajmie tyle, co kiedyś podróż autobusem w jedną stronę. 
Na szczęście czasem wpadają tacy goście. "Hej, jestem w okolicy, możemy się spotkać?". Jakieś dwa tygodnie temu był u nas stary, dobry znajomy z synem. Miły wieczór, pogaduchy, przespali się, pojechali dalej. W zeszłym tygodniu ktoś inny wpadł na chwilę. "Fajnie, wiecie, jak zaczynam zdanie, to wy już wiecie o co chodzi. Dobrze mieć takie miejsca, gdzie zawsze można wpaść", "Jest szansa, ze będziecie w domu 27go po południu i wieczorem? Będę wtedy w Kato, mogę do Was wpaść?"
Kiedyś na takie okazje każdy miał swoje sprawdzone sposoby. Dolewanie wody do zupy było jednym z najzabawniejszych. Ale jakże często działało. Jeśli najedzą się cztery osoby, to i piąta z głodu nie umrze. 

Wieczór ze znajomymi czy przyjaciółmi, świeczki w oknach, i szybkie ciacho. Może być coś lepszego tej jesieni?

Szybkie ciacho:

  • jabłka - wydrążyć środki i bez obierania pokroić na mniejsze kawałki, wsypać na dno naczynia do zapiekania (jak ma być dużo gości to więcej, jak mało, to mniej)
  • zrobić kruszonkę - 1/3 masła, 1/3 mąki, 1/3 cukru - wymieszać dokładnie i wysypać na jabłka
  •  można posypać też orzechami, dodać trochę konfitury dla ciekawszego smaku albo jeszcze jakoś inaczej urozmaicić przepis
  • wstawić do piekarnika na 180*C na jakieś pół godziny - aż jabłka zmiękną a kruszona się zarumieni.
  • zjeść na ciepło. Jeśli zostały jakieś lody w zamrażarce, to będą pasowały. 

czwartek, 13 listopada 2014

Możliwość (konieczność?) wyboru

No to wybór pralki mamy za sobą. Ale po kolei.
Stara, osiemnastoletnia pralka jakiś czas temu dawał nam sygnały, że długo już nie pociągnie. Powoli orientowaliśmy się w temacie. Ale bardzo powoli, bo oboje nie lubimy zakupów. No i pralka była szybsza. Kilka dni temu wydała ostatnie tchnienie, a raczej solidny zgrzyt i definitywnie odmówiła współpracy. Tak więc, w obliczu rosnącej góry prania, zdecydowaliśmy się na zakup nowej. No właśnie - zdecydowaliśmy się...
Chyba jednym z podstawowych powodów tego, że naprawdę nie cierpię zakupów jest niewyobrażalna dla normalnego człowieka, za jakiego się w końcu uważam, ilość możliwości. Pan w sklepie, w którym byliśmy poinformował mnie po spojrzeniu w komputer, że obecnie dostępnych jest u nich 316 modeli. Po odrzuceniu tych, na które definitywnie nas nie stać, oraz tych, których nie chcemy, bo a) zużywają hektolitry wody i gigawatogodziny energii elektrycznej, b) są zielone, żółte, różowe, niebieskie albo czerwone, c) mają czterysta tysięcy funkcji, których nikt nigdy nie ogarnie, pozostało do wybory jakieś 200 modeli. Ludzie!!!! Nie chcemy funkcji "doskonałe czyszczenie ze zwierzęcej sierści", "dokładne, ale jednak delikatne pranie niemowlęcych ubranek", "pranie w ciepłej wodzie, która jest jednak zimna", "pranie bez prania", ani "pranie, prasowanie, składanie i wkładanie do szafki". Hmmm, ta ostatnia funkcja chyba by się jednak przydała....
A my tylko chcieliśmy kupić PRALKĘ.
Do prania taką.
Pół dnia mieliśmy nieodparte wrażenie, że ktoś chce nas w coś wkręcić. I nawet nie chodzi o sprzedawców, bo w ich przypadku to raczej oczywiste - chcą nam coś sprzedać. To jest ich praca.
Ale producenci po prostu oszaleli:

  • "nasze pralki to nowoczesne dzieła sztuki", 
  • "znamy wartość twojego czasu, dlatego zastosowaliśmy w naszych pralkach specjalną technologię blebleble", 
  • "nie musisz się już martwić komfortem sąsiadów, nasze nowoczesne rozwiązania sprawiają, że nasze pralki piorą i wirują niemal bezszelestnie"
  • "z naszą pralką możesz spersonalizować proces prania tak, że stanie się on przyjemnością"
  • "zastosowane technologie przyszłości sprawiają, dajemy doskonałą gwarancję ochrony środowiska naturalnego, na którym nam wszystkim przecież zależy".
No sama tego nie wymyśliłam...
W końcu wybraliśmy. No i jutro przywiozą. Nie było tak całkiem łatwo, bo jeszcze musieliśmy przejść kilka rozmów z miłymi paniami i panami (tutaj Mąż okazał się bohaterem), ale dokonaliśmy wspomnianego wyboru i od jutra pralka będzie prała. Najbliższy rok będziemy za nią płacić.
I tyle na temat historii. Każdy ma taką, lub nawet kilka, za lub przed sobą. Ale tak sobie przy okazji pomyślałam...
Żyjemy w świecie, w którym możliwości wyboru są przeogromne. To dotyczy pralki, ale tak na serio całego naszego życia. Jaki kupić ser, jakie masło (a może margarynę?), jakie buty, jakie auto, gdzie jechać na wakacje, do jakiej szkoły posłać dzieci, jakie skończyć studia, gdzie ubezpieczyć mieszkanie, a gdzie samochód, gdzie iść na obiad, jakiego używać mydła a jakich perfum, jakiego kremu, pasty do zębów, a jakiej szczoteczki do zębów....etc, etc.
I tysiące ludzi usiłują na tym zarobić. Świat w moich oczach dzisiaj wygląda jak wielki bazar. 
"Kup pan u mnie!", "ja mam najlepsze!", "tylko tutaj, tylko teraz!"
Pozostaje pytanie jak nie dać się ogłupić.





czwartek, 6 listopada 2014

Rok w naszej kuchni


               Któregoś ranka, jedząc rano śniadanie w kuchni, zorientowałem się, że mniej więcej o tej porze, rok temu, byliśmy w samym środku remontu tej właśnie kuchni. Spojrzałem na meble, ściany i kafelki, i stwierdziłem „jak tu jest ładnie”. Chociaż minął już niemal rok, nadal podoba mi się i chętnie w niej przebywam.
Po raz pierwszy, w naszym wspólnym, ponad dwudziestoletnim życiu, mieliśmy możliwość urządzić jej wnętrze według własnego pomysłu. Tak jak nam się podoba i jak sami chcieliśmy. Oczywiście ograniczał nas budżet, ale w sumie jak teraz na to patrzę, był to dobry bodziec do kreatywności, a to z kolei przyniosło bardzo dobre efekty.  Przygotowania do tak dużego remontu trwały prawie 3 lata, gromadziliśmy kafelki, farby, stare meble, (specjalne podziękowania za podarunek od naszych przyjaciół). W naszych głowach rodziły się pomysły na wystrój, i gdzie co i jak będzie stało. W połowie lipca 2013 ruszyliśmy z remontem. Zdemontowaliśmy i wyrzuciliśmy stare meble i zrobiliśmy aneks kuchenny w dużym pokoju licząc, że remont przecież potrwa z kilka tygodni. Rozpoczęliśmy pracę z dużym zapałem. Oczywiście na początku trzeba było burzyć, wyrzucać  i jak to zwykle bywa wyskakiwały niespodzianki, np. pleśń pod wykładziną podłogową, a konkretnie dwoma jej warstwami, które kolejno odkrywaliśmy. Byliśmy dzielni, przyjmowaliśmy kolejne trudności, kombinowaliśmy i modliliśmy się jak rozszerzyć skromny budżet. Dostałem dodatkowe dni w pracy, mieliśmy więcej pieniędzy, ale... mniej czasu na remont. Zbliżał się powoli wstępny termin oddania naszej kuchni do użytku, a my ciągle byliśmy w fazie demontażu i łatania niespodzianek. Cała sprawa zaczęła robić się bardzo bolesna. Mieliśmy jesienne zobowiązania i dodatkowe zadania a nasza kuchnia straszyła. Chociaż pomagało nam wielu przyjaciół, za co im bardzo dziękujemy, ciągle nie było widać końca. Mieliśmy momenty, w których żałowaliśmy rozpoczęcia tej pracy. Przecież w starej kuchni dało się żyć. Nic nam nie brakowało, było tylko brzydko, no ale przecież tak się da żyć. Zaczęliśmy wręcz tęsknić za tym co było, odechciało się nam zmian. Byliśmy zmęczeni, bez pieniędzy i całe nasze życie kręciło się wokół remontu. Aneks kuchenny w dużym pokoju dawno już przestał być zabawny a mycie naczyń w wannie stawało się naprawdę uciążliwe. Przeliczyliśmy się z wszystkim - siłami, finansami i z czasem.
Dziękuję Bogu za święta Bożego Narodzenia. To one i perspektywa spędzenia ich całą rodziną w naszym mieszkaniu, pozwoliły nam wykrzesać resztkę sił i zakończyć remont. Wigilia była dniem, w którym wierciłem ostatnie dziury pod półki.


Teraz, patrząc z perspektywy roku, muszę powiedzieć że było warto. Wiele zyskaliśmy od naszych przyjaciół, sami poprzez trudne chwile pogłębiliśmy też naszą relację i teraz możemy się cieszyć i spędzać czas w miejscu, które jest takie, o jakim marzyliśmy. Chociaż przed Bożym Narodzeniem 2013 miałem serdecznie dość, kolejny raz przekonałem się, że cenne rzeczy dużo kosztują. Sami tego doświadczyliśmy ale radość i doświadczenie, które zdobyliśmy są ogromne.