czwartek, 26 października 2017

Jak to? Już miesiąc?

.
Ciężko mi uwierzyć, że to już miesiąc, a i nie mniej ciężko było uwierzyć, że to się w ogóle naprawdę dzieje. Patrząc w tył wiem, że wydarzyło się wiele przez całe te ponad 30 dni, które już z Kasią jesteśmy małżeństwem. To niesamowite jak szybko mija czas, jeśli człowiek po uszy zajęty jest działaniem. Byliśmy na wspaniałej podróży w Izraelu, zdążyliśmy posiedzieć na walizkach bez domu, to u jednych rodziców, to u drugich, i finalnie znaleźć mieszkanie, z którego jesteśmy niezmiernie szczęśliwi i do którego serdecznie zapraszamy na kawę/herbatę/ciasto/wino :) Jednak chcę pisać o ślubie, a nie o pierwszym miesiącu naszego wspólnego życia.
Dzień ślubu to był armagedon, naprawdę. Bieganie od samego rana, załatwianie spraw nieogarniętych przed przypadek, bądź świadomie pozostawionych na ten dzień: kwiaty, przyjazd ludzi, szczegóły ceremonii, ubranie się, przywiezienie Marty, która miała pomalować Kasię i mnóstwo innych spraw. Cały, absolutnie cały poranek, biegaliśmy jak poparzeni. Później ceremonia. To się dzieje, nie ma już nad czym się zastanawiać. Pastor mówi kazanie, obok mnie zestresowana, piękna Kasia, za mną tłum: rodzice, siostra, rodzina, przyjaciele. Odwracam się i widzę uśmiechnięte twarze, wzruszone tak ważnym dla mnie wydarzeniem. To absolutnie niesamowite kiedy ludzie ważni dla mnie są ze mną w tak ważnym momencie. Dzięki Wam za to! Także moc życzeń i wiadomości od ludzi, którzy nie dali rady dotrzeć do Piotrkowa na ceremonię - to było na maksa wzruszające, kiedy życzyliście nam wszystkiego najlepszego przez wiele jeszcze dni po ślubie!  
Składam przysięgę; myśl o tym, że moja ukochana staje się w tym momencie moją żoną, że wiążemy się węzłem, który rozwiązać może tylko śmierć jest niesamowita, zapierająca dech w piersi, Kasia w zeszłym tygodniu mówiła, że jeśli nie byłaby absolutnie i bezgranicznie pewna, gdyby dzień wcześniej nie przemodliła i nie przemyślała jeszcze raz tego tematu, nie udźwignęłaby brzemienia tej przysięgi i chyba by uciekła. Ja reagowałem na to zupełnie inaczej. Wcześniej zupełnie pewny i niezestresowany byłem teraz totalnie odcięty od mojego emocjonalnego świata, głęboka radość miała przyjść dopiero później. Działałem wyłącznie w trybie zadaniowym: podpisanie dokumentów, pamiętanie gdzie podpisy, żeby nie wypinać się do ludzi, starałem się wszystko ogarniać, emocje nie dotarły nawet gdy zagrała muzyka. Zaczęły docierać powoli, dopiero w trakcie składania życzeń i pojawiły się w pełni w samochodzie, gdy jechaliśmy na salę weselną. To absolutnie był najpiękniejszy dzień mojego życia!
Czekam na więcej i z całego serca dziękuję tym, którzy byli z nami wtedy fizycznie w kościele i tańczyli na weselu do piątej rano, ale także tym, którzy wspierali nas duchem. To wspaniałe mieć tak cudownych znajomych i przyjaciół.
Dzięki.
Marek

czwartek, 19 października 2017

Zdobywanie umiejętności

Małżeństwo to nie stan, lecz umiejętność...Hmmm...
Sama bym tego nie wymyśliła, ale im dłużej jestem żoną, tym bardziej jestem przekonana, że to prawda. I, że jak każdej niemal innej umiejętności - można się tego po prostu nauczyć. Po prostu nie oznacza, że jest to zawsze łatwe, lekkie i przyjemne. Po prostu oznacza, że jest to dość proste. Po prostu trzeba brać pod uwagę zdanie, marzenia, opinie, oczekiwania, humor, pragnienia, potrzeby, zachcianki, zmęczenie, i wiele jeszcze innych tej drugiej osoby. I być w tym wiernym. Łatwe to to nie jest. W każdym z nas tkwi gdzieś głęboko (albo czasem wyłazi zupełnie na wierzch) jakaś taka wredna istota, która z ogromnym zaangażowaniem dba byśmy przypadkiem nie zapomnieli o sobie. Absolutnie nie chodzi mi tutaj o to, że jedno z małżonków powinno być na każde skinienie i rozkazy drugiego. Branie pod uwagę nie oznacza natychmiastowej realizacji wszystkiego co zostało wymienione. Oznacza dokładnie to, co jest napisane - branie pod uwagę. I to czasem jest nawet trudniejsze...
I można się tego nauczyć. Proste nie zawsze oznacza łatwe. A nawet zwykle nie oznacza, bo wolimy czasem żeby coś było skomplikowane - wtedy zawsze możemy powiedzieć, że "to dla mnie za trudne". I już. 
Tymczasem w życiu niestety bardzo często zawalamy rzeczy najprostsze. Jak to? No na przykład tak: wybieramy czas przed telewizorem zamiast z żoną/mężem czy dziećmi. Ale przecież razem siedzimy przed tym telewizorem... Albo kolejny raz wściekamy się o jakąś głupotę zamiast wykazać się cierpliwością i zrozumieniem. Albo z kolei wykazujemy się niezrozumiałą wręcz cierpliwością połączoną z prawdziwie oślim uporem i robimy coś "po swojemu" zamiast dać się przekonać i zrobić tak jak on/ona by chciał/a. Sama pisząc te słowa mam taką malutką myśl - ale niby z jakiej racji? Co to niby moje sposoby są złe? 
Dzisiaj jakąś chwilę temu byłam na zakupach. Mają w sklepie taką fajną kasę "bez słodyczy". Podobno jest to kasa przyjazna dzieciom. Przy okazji - ciekawe co sądzą o tej przyjazności dzieci... Raczej jest to kasa przyjazna rodzicom i ułatwiająca życie osobom, które od półtora roku mocno ograniczają słodycze. Jak na przykład ja. Ale do rzeczy - stałam sobie w zwykłej kasie (bo szczerze mówiąc wybrałam tę z najkrótszą kolejką, która szła najwolniej; zawsze wybieram właśnie tę) i przyglądałam się półeczkom. Czym dłużej się przyglądałam przez całe 4 minuty stania w kolejce, tym słabsze stawały się moje postanowienia dotyczące niekupowania słodyczy. Pod koniec miałam smaka na wszystko. Ale półtora roku ciężkiej pracy nie może przecież tak od razu wziąć w łeb. Rozsądek i silna wola wzięły więc górę i nie kupiłam żadnego słodycza.* Drogę powrotną osładzało mi poczucie zwycięstwa. Jak wróciłam do domu, zjadłam 4 pyszne śliwki. Jestem szczęśliwym człowiekiem i nie mam już wcale ochoty na słodycze. Nigdy ich nie kupię, bo są niedobre, psują zęby, męczą żołądek i osłabiają odporność. I tuczą. Nawet już na nie nie spojrzę. O! Moje przyzwyczajenia i styl życia zupełnie się zmieniły. Uwielbiam regularnie ćwiczyć, jeść trociny i pić 2,5 l czystej wody każdego dnia.
Od znaczka * kłamałam... Przepraszam
To trochę dłuższa walka. 
To o śliwkach było prawdą. Serio były pyszne, ale niestety dalej nie pogardziłabym czekoladką. Albo ciasteczkiem. Ok, dwoma. Tyle tylko, że rozsądek i zalecenia lekarskie zwyciężają. (chyba z czterech niezależnych od siebie lekarzy zalecało mi schudnąć te półtora roku temu. W sumie to do tej pory mam podejrzenia, że to jakaś zmowa w NFZ...). 
Bardzo proste i bardzo trudne jednocześnie.
I mam wrażenie, że z tą umiejętnością bycia w małżeństwie jest czasem bardzo, bardzo podobnie. I muszę bardzo się pilnować zwracając uwagę na to, co je buduje, a co niszczy. I wybierać to, co buduje. I znów i znów. I kolejny raz. 
I okazuje się że warto. Że 30 tysięcy powtórzeń naprawdę tworzy nowy nawyk (kiedyś pisałam o tym TUTAJ). I każdy kolejny raz jest łatwiej. Mogę się nauczyć nawet jeśli dziś nie umiem. 
I to jest bardzo dobra wiadomość.


wtorek, 10 października 2017

Randka sprzed 30 lat


Kalendarz nie kłamie. Jakby nie liczyć od 10 października 1987 roku minęło dziś równo 30 lat. A tym samym, te same 30 lat minęło od Naszej Pierwszej Randki!!! Ogrom czasu, nie?
A było to tak:
Od jakiegoś już czasu znaliśmy się "na cześć", mieliśmy trochę wspólnych znajomych, spotykaliśmy się przypadkiem w tramwaju, pociągu czy gdzieś na ulicy, bo mieszkaliśmy, dość blisko siebie. Byliśmy już oboje mądrymi i dorosłymi osobami (w wieku lat 17 i 19), ale jednak z niezbyt sprecyzowanymi planami na przyszłość. Oboje w stanie wolnym. Poważna sprawa. 
Niektóre szczegóły tej historii utonęły w otchłani niepamięci, ale to akurat nie przeszkadzało jej wtedy w niczym. Właśnie się rodziła!
Właśnie nie do końca jasne jest jak do tego doszło - pewien Przystojniak mnie zaprosił, ale nikt nie pamięta kiedy i w jakich okolicznościach, w każdym razie pojechaliśmy z grupą przyjaciół do Warszawy (tak, stolica odegrała w historii niebagatelną rolę!). Być może nie bez znaczenia dla tej historii pozostaje fakt, że Przystojniak kilka dosłownie dni wcześniej zmienił status z "jakiś koleś" na "Przystojniak" :P. Coś się już kroiło, ale nikt jeszcze nie wiedział co. Pojechaliśmy jako paczka kumpli a wróciliśmy wcześniejszym pociągiem jako para. Może jeszcze nie do końca określona, zdeklarowana i w ogóle, bo oboje chyba trochę obawialiśmy się wielkich słów, ale na tyle "para", że poszliśmy jeszcze razem do kina  (leciała Misja, więc było jeszcze o czym gadać długo po filmie; a historię ojca Gabriela i Rodrigo Mendozy pamiętamy chyba do dziś) i... umówiliśmy się na kolejne spotkanie. W międzyczasie jeszcze była ławka przy pomniku Chopina, zbieranie całego prawie plecaka kasztanów, huśtawka, kolorowe liście, bułka i śmietana z pobliskiego spożywczaka  na śniadanie, a to wszystko dlatego, że jedyny pociąg, który mógł wtedy zawieść nas do Warszawy zrobił to, ale o trzeciej nad ranem. Impreza zaczynała się koło 9.00, więc poszliśmy na poranny spacer. Reszta ekipy została na dworcu, bo im się nie chciało iść. Jak dobrze, że nam się chciało!
Do dzisiaj widok strącanych przez wiatr, spadających i odbijających się jak piłeczki kasztanów kojarzy mi się nieodmiennie z tamtym dniem. 
Nie ma najmniejszych szans na to, by opisać co wydarzyło się przez te 30 lat. Nie zmieściłoby się w całym internecie :), ale... umówiliśmy się jeszcze kilka razy, potem jeszcze kilka, i znów, potem w końcu nauczyliśmy się rozmawiać i nie bać słów; ani wielkich, ani małych, podjęliśmy decyzję i zostaliśmy małżeństwem, urodziły się nasze dzieci (jedno nawet dokładnie 10 października), dorosły, wyprowadziły się, jedno nawet się ożeniło... 
Siedzimy sobie dzisiaj jeszcze chwilę, bo przecież MUSIMY iść zaraz do kina :), i dziękujemy Bogu za tamtą jesień, tamtą huśtawkę, tamte kasztany, za październik. Było ich jeszcze bardzo wiele w naszym życiu, ale to właśnie wtedy rozpoczęła się Nasza Historia.