czwartek, 26 stycznia 2017

Zawładnąć czasem. Mission impossible?

Krążą ostatnimi czasy po Facebooku i innych takich, filmiki pod różnymi tytułami (no tak, siedzę czasem na internetach - macie mnie...). "Jak nauczyć dzieci czegoś ważnego za pomocą słoika", "Jak nauczyciel zaskoczył studentów filozofii", "Twoje życie w słoiku". Serio mnóstwo. Rzecz opiera się na wspomnianym słoiku, który jest napełniany kolejno piłeczkami tenisowymi lub dużymi kamieniami aż jest zupełnie pełen. Wtedy dosypuje się średnie kamyki. Aż będzie całkiem pełen. Jest? Super! To teraz piasek. No, teraz to już naprawdę nic się do niego nie zmieści. Serio? Wlewamy wodę (w jednym z filmików piwo)! Kolejne wsypywane/wlewane rzeczy symbolizują różne sprawy i relacje w naszym życiu. Clou całej historii to pokazanie, że jak zaczniemy od tych małych rzeczy (piasek i kamyki), to na duże nie starczy już miejsca. 
Podobnie zresztą dzieje się przy pakowaniu walizki - najpierw duże a potem upychamy małe :). Inaczej się nie zmieści. No i chodzi o to, że w życiu jest podobnie. Najpierw duże sprawy i ważne relacje, a potem coraz mniej istotne. I po sprawie. 
Fajnie by było! 
Bo tak naprawdę dopiero teraz zaczynają się schody - trzeba to wprowadzić w życie. 
A wrzucanie kamyków do słoika, to jednak całkiem coś innego niż nasza szara codzienność. Każdy z nas miewa poczucie, że ciągle jest krok z tyłu. Albo dwa. 
Niezależnie od tego czy rację mają fizycy od Einsteina twierdzący, że czas i jego upływ jest tylko złudzeniem, czy raczej Lee Smolin i jego koledzy, którzy twierdzą coś wręcz przeciwnego że jest jak najbardziej rzeczywisty - prawdziwy, zwykły człowiek wie jedno - czas gna na łeb, na szyję. Ucieka. Najprawdopodobniej przed nami!
No i pytanie jak go dogonić i poskromić, żeby zaczął pracować dla nas. 
Pierwsza sprawa - to właśnie należy ustalić. Kto tu dla kogo pracuje? No właśnie.
Jak zaprząc czas do do roboty na swoich warunkach? Jak sprawić, żeby wieczorem mieć poczucie dobrze wykorzystanego dnia a nie młynka w głowie, oszołomienia i poczucia, że nie zrobiliśmy połowy rzeczy, które należało, a nasi najbliżsi prawdopodobnie wcale nas nie znają. 
Znalazłam metodę na to szaleństwo, uratowała mi życie wiele lat temu i regularnie ratuje do dziś. Jest trzystopniowa i nazywa się "zaplanuj robotę i relacje", (jak ktoś lubi skróty, to ZRiR :)
Używając macierzy Eisenhowera (żeby brzmiało poważnie, dawało poczucie profesjonalizmu i w ogóle) ustalam sobie priorytety na najbliższy dzień/tydzień/miesiąc. Te priorytety dotyczą właśnie roboty i relacji. Jak się je da połączyć, zrobić obie na raz, to super (na przykład spacer-ważne-zdrowie, można bardzo skutecznie połączyć z rozmowa-ważne-relacje). Jak nie, to trzeba zrobić obie te rzeczy po kolei. Życie...

To jest wspomniana macierz Eisenhowera. Wpisujemy po prostu odpowiednie rzeczy w odpowiednie kratki.
Należy jednak pamiętać, że samo wpisanie niczego nie zmienia :P
 O ustalaniu priorytetów i poświęcaniu czasu na właściwe sprawy pisałam tutaj (Na co (jednak) znajduję czas ), więc nie będę się powtarzać. Dzisiaj o praktyce. 
No więc wpisujemy odpowiednie rzeczy w odpowiednie rubryczki. Pożar, zapalenie ucha dziecka, rachunek za prąd, którego termin płatności minął w zeszłym tygodniu i tego typu historie znajdą się w rubryczce na górze, po lewej. "Ważne i pilne" - jak ich nie zrobimy, prawdopodobnie nastąpi koniec świata, albo coś podobnego. Obok rzeczy równie ważne, ale niepilne. Mogą poczekać. Ale jeśli poczekają zbyt długo... również nastąpi koniec świata. Tutaj znajdą się sprawy dotyczące relacji, ale też plany i marzenia. Czasem, ponieważ jestem człowiekiem, okazuje się, że nadszedł czas, w którym MUSZĄ przenieść się do ćwiartki obok. Tej Pilnej. Bo jak nie, to... było już o końcu świata?
Na dole, po lewej są rzeczy nieważne. Ale pilne. Na przykład zmywanie naczyń, podłogi, albo odebranie telefonu. Cały myk polega na tym, że jeśli nie trzymamy tego wszystkiego pod kontrolą, to one właśnie, te nieważne - pilne potrafią zawładnąć nami całkowicie. Trzymają nas w niewoli dosłownie. Ok, w przenośni, ale trzymają mocno. Na końcu - nieważne i niepilne. Czyli ostatnie w kolejce. Niepotrzebne nikomu, zaniedbane... No niezupełnie... Bo to tutaj są nasze ulubione seriale, media społecznościowe, kino (no dobra, to pilne, premiera przecież!). Ogólnie rzeczy, które sprawiają nam przyjemność, ale ani bardzo pilne, ani bardzo ważne nie są. Trzeba pamiętać, że są jednak też potrzebne. To trochę jak z jedzeniem i przyprawami. Niby niezbędne nie są, ale dodają smaku i wspierają trawienie.
Uwaga dodatkowa: ponieważ to jest życie a nie matematyka, to wszystkie te rzeczy są dość płynne. Zależą od naszych wartości, ale też od sytuacji. Posprzątana kuchnia ma inny priorytet w poniedziałkowe popołudnie, inny tydzień później. Życie jest generalnie bardziej skomplikowane niż tabelki. One tylko pomagają. I jak już powpisujemy nasze działalności w odpowiednie miejsca, warto pamiętać, że samo w sobie to kompletnie niczego nie zmienia... Niestety.
Teraz następuje mission impossible - trzeba trzymać się tego w życiu. Dłużej niż dwa dni...


czwartek, 12 stycznia 2017

Nigdy się nie poddawaj! Miej oczy utkwione w nagrodę...


Jest ogromne mnóstwo filmików, obrazków i demotywatorów oraz wszelkiej maści historii ukazanych w przeróżny sposób o tym, że nie należy się poddawać. O ludziach, którzy się nie poddali i osiągnęli przeróżne szczyty - górskie, sportowe, finansowe czy własnych możliwości. Do głębi poruszały nas latem filmiki z paraolimpiady - niepełnosprawni sportowcy, którzy wyczyniali rzeczy, o których większość z nas nawet nie marzy. Ich ograniczenia były zupełnie oczywiste dla wszystkich, poza nimi samymi. Nie poddali się i zrealizowali swoje cele. Nie wyobrażam sobie ile razy usłyszeli: "Chcesz pływać? ale Ty nie masz przecież nóg!", albo coś bardzo podobnego. Często wypowiadanego z autentyczną troską. Minął jakiś czas, wiele, wiele godzin morderczego czasem treningu. Dzień po dniu. I zwyciężyli. Oglądając filmiki wielu z nas miało łzy wzruszenia w oczach. 
Mamy Nowy Rok, bo jeszcze ciągle jest nowy, prawda? Ilu z nas zrezygnowało już ze swoich noworocznych postanowień? Według badań naprawdę sporo. Ja nie, bo przezornie nie podjęłam żadnego. Serio, od zawsze niczego specjalnego nie postanawiam w Nowy Rok, ale nie o tym teraz piszę. 
No więc jak to jest, że tylko nieliczni to potrafią? Czemu tak niewielu jest tych, którzy te szczyty osiągają? Dlaczego praktycznie wszyscy jednak się poddajemy. Stajemy i mówimy "nie dam rady, odpuszczam". I dlaczego tak często dzieje się to w najważniejszych dziedzinach naszego życia? 
Wiem, kiedy ja to robię. Wiem, kiedy ja się poddaję.
Jest kilka różnych powodów, ale najważniejszy z  nich jest ten, że czasem zdarza się, że tracę z oczu cel. Przestaję na niego patrzeć, przestaję o nim myśleć. Przestaje mi na nim zależeć. I wtedy się gubię. 
Wcale niekoniecznie dlatego, że ktoś lub coś go przede mną zakrywa, i wcale nie dlatego, że spotykam jakieś ogromne przeciwności. Kiedy mój wzrok jest utkwiony w celu - widzę co chcę osiągnąć i chcę tego, niewiele może mnie powstrzymać. Kiedy celu nie widzę, kiedy o nim nie myślę jest zupełnie inaczej. Czasem ma sens zmienić ten cel. Czasem warto coś odpuścić i iść jednak gdzieś indziej. Ale zdarza się, że to nie wynika z mojej decyzji, tylko "przydarza mi się". Jak sobie z tym radzę? Patrzę na cel tak często jak tylko potrafię :). Dobra, staram się...
Nauczyłam się tego w górach. Nie sama; ktoś mnie nauczył. Kiedy zaczęłam chodzić po górach z Mężem, który jeszcze wtedy Mężem nie był, zdobycie szczytu niekoniecznie było dla mnie ważne. To On nauczył mnie, że kiedy idziemy na spacer, albo na jagody, jest czas, można sobie posiedzieć, albo nie, porozmawiać, poopalać się... ale kiedy decydujemy się na zdobywanie Góry, zabawa się kończy. Nie jesteśmy jakimiś specjalnymi zdobywcami, ale wiem, że kiedy człowiek wejdzie na szczyt Góry trudno o większe zmęczenie i ... o większą satysfakcję. Czasem ogromnie zmęczona, jednak zawsze wiedziałam, że było warto (chociaż nikt nie zliczy ile razy po drodze obiecywałam sobie, że już nigdy w góry nie pójdę). Zawsze, za każdym razem, widok szczytu jaśniejącego (lub ciemniejącego, szczerze mówiąc) gdzieś wysoko przede mną, dodawał mi sił. Chciałam go zdobyć. 
I właśnie wtedy to się zwykle dzieje. No bo przecież po co? Wchodzisz na górę i za chwilę będziesz gubić nogi, żeby z niej zejść... Są przecież inne rozrywki... I mniejsze góry... A w ogóle to nogi mnie bolą i brakuje mi tchu... I tak sama niby tego chcę? A może dałam się wkręcić po prostu? bez sensu, jeszcze taki kawała drogi... A mogłam sobie teraz....
Widzisz co się dzieje? 
Ja właśnie kiedyś zauważyłam. Tracę z oczu cel, na który kiedyś się zdecydowałam, przestaję o nim myśleć i oddaję go za święty spokój, kolejną przespaną godzinę, wygodę. A potem żałuję. Za każdym razem, kiedy to zrobię. 
Chodzenie po górach to nie jest najważniejsza rzecz w życiu człowieka. Są ważniejsze. Ich zdobywanie jest trudniejsze niż zdobywanie gór, ale i satysfakcja ze zwycięstwa większa. Nie odpuszczaj, nie poddawaj się bez walki.

Miej oczy utkwione w nagrodę!




czwartek, 5 stycznia 2017

Holenderskie zwyczaje i biały słoń


    Jeszcze w starym roku byłem gościem na poczwórnej imprezie urodzinowej. Czworo Jubilatów, mnóstwo gości - moi, twoi, jej, jego, nasi, wasi, ich i wspólni - trochę nas było :); jeszcze więcej prezentów, piękna klimatyczna chata i bardzo dobre jedzenie. Glutenowe, bezglutenowe, wegetariańskie, mięsne, wegańskie i jakie tylko można sobie wymarzyć. Dla każdego coś dobrego, bo przecież każdy z nas jest inny i każdy ma swoje potrzeby. Osobiście najbardziej wspominam tort lodowy - majstersztyk. Bardzo dziękuję twórcy tego kulinarnego arcydzieła. Gospodarze imprezy zadbali także o to, byśmy się nie nudzili (tak jakby można się było nudzić w tak doborowym towarzystwie) i przygotowali zabawę. Graliśmy w "white elephant'a" i było cudnie. Zabawa z grubsza polega na wymianie nietrafionych prezentów, a jest grą, ponieważ prezenty raczej się losuje niż wybiera. Dużo hałasu i śmiechu. Moja Ulubiona Żona wygrała śliczny kalendarz, i to o dziwo, na 2017 rok. Ogólny bilans - pozbyliśmy się dwóch nietrafionych prezentów, a wróciliśmy do domu z jednym (oczywiście nie chodzi tutaj o kalendarz). Nieźle. Będzie jak znalazł na podobną zabawę w przyszłym roku :). Ale "White elephant" pochodzi z Tajlandii, do nas przywędrował ze Stanów, a w tytule zwyczaje są holenderskie... O co chodzi? Ano o kolejny punkt programy naszej imprezy. Wprowadzenie było takie, że Holendrzy mają dużo dziwnych zwyczajów i niektóre z nich do "white elephant'a" pasują. Sam holenderskich zwyczajów nie znam, bo spędziłem w tym, pięknym podobno, kraju tylko kilka godzin w autokarze, w drodze do Wielkiej Brytanii. Muszę więc wierzyć na słowo, że holenderskie imprezy obfitują w dziwne, holenderskie zwyczaje. Jednym z nich jest to, że kiedy ktoś ma urodziny, składa się życzenia nie tylko tej osobie, ale także jej bliskim. Dwie z naszych Świętujących uznały, że to my właśnie jesteśmy Im bliscy i chciały złożyć nam życzenia urodzinowe z okazji Ich urodzin. Nie tylko chciały, ale się do tego przygotowały i właśnie zaczynają. Powiedziały też, że miały obawy czy to rzeczywiście dobry pomysł, a ja sam przychyliłem się do tych obaw. Jak my, Polacy, przyzwyczajeni raczej do narzekania i zauważania "dziury w całym", damy radę? Głęboki oddech. Słuchamy.
Kilkanaście osób wysłuchało tego, co Jubilatki chciały im przekazać. Kim są, jaki mają wpływ i dlaczego. Trwało to trochę, ale nie widziałem, żeby ktokolwiek się nudził. Wszyscy słuchali, zakręciła się łza w niejednym oku. Dowiedzieliśmy się duuużo dobrego o sobie nawzajem. 
Niby wszyscy wiemy, że mamy wpływ na innych, że przyjaźń jest ważna, że potrzebujemy siebie nawzajem. Dużo się o tym mówi. Ale zupełnie inna sprawa, kiedy człowiek sam zetknie się z tym kim jest dla Drugiego. Kiedy ten Drugi mu to po prostu powie. Jeszcze kilka dni po imprezie myślałem o tym, co usłyszałem o sobie, i o innych. To niesamowite, jak wielkie znaczenie mamy dla siebie nawzajem, jak relacje zmieniają nasze życie. Nikt z nas nie byłby tym, kim jest bez Innych. 
Podobał mi się ten "holenderski zwyczaj" i jeśli inne holenderskie zwyczaje są takie jak ten, to w 2017 roku chcę się bawić jak rodowity Holender!
I tego samego Wam życzę!