piątek, 18 października 2019

Złoty Potok

Dziś będzie wycieczkowo. Nie wszyscy i nie zawsze mogą mieć wyprawy i wycieczki w różne niezwykłe miejsca i my właśnie takimi "niewszystkimi" jesteśmy. Nie udało się nam w tym roku zrealizować wrześniowych planów i pojechać w góry, ale ponieważ twierdzimy, że nie ma co się załamywać, nie załamujemy się i my, tym bardziej, że jesień jest w tym roku bajecznie kolorowa i słoneczna. Było już paskudnie a tu - niespodzianka. Prawdziwa złota, polska jesień jak z najlepszych obrazków. 
Ale do rzeczy. Zwykle nasze weekendy są najbardziej zajętymi dniami w tygodniu, staramy się więc od czasu do czasu wykroić jakiś dzień z kalendarza i mieć go na odpoczynek. Taki tylko dla nas. Ostatnio padło na środę. Przygotowaliśmy herbatkę w termosie, prowianty (dokładnie tak jak kiedyś Krzyś i Kubuś Puchatek, tylko jesteśmy już za starzy na odkrywanie Bieguna Północnego. Wiemy niestety, że jest już odkryty i że jest dość daleko. Poza tym jest tam okropnie zimno. Nasza wyprawa była więc mniej odkrywcza, ale jednak) i wyruszyliśmy.
Tym razem Jura i okolice Złotego Potoka. Dojechaliśmy na miejsce cudowną jesienną drogą. Wiał wiatr i jechaliśmy w deszczu złotych liści. Już było pięknie. A to jeszcze nawet nie był prawdziwy początek :)
Sam Złoty Potok, który wybraliśmy na początek i koniec naszej wycieczki to niewielka miejscowość o długiej historii. Mieszkał tutaj Zygmunt Krasiński (Irydion, Nie-boska komedia i makabryczne opowieści gotyckie - nie mamy pojęcia co napisał w Złotym Potoku, ale przy dworku jest niewielki staw Irydion, więc chociaż pomysł dramatu narodził się podobno w Petersburgu, jakiś związek można dostrzec); dziś w jego dworku mieści się muzeum regionalne. Tym razem je minęliśmy i czerwonym szlakiem, w zasadzie przy samym dworku skręciliśmy do lasu. Piękną starą drogą, wśród kolorowych jesiennych drzew Alei Klonowej szliśmy sobie spokojnym krokiem. Minęła nas grupa na koniach - wcześniej to my minęliśmy stajnie. Okazało się przy tym, że tempo "człowiek stępa" i "koń stępa" nie różni się od siebie aż tak bardzo. Konie popatrzyły na nas z podziwem, że umiemy chodzić na własnych nogach, a nie każemy się nosić innym, i kierowane przez jeźdźców zeszły w boczną dróżkę. My, podziwiając cudowne widoki i zbierając przy ścieżce grzyby, szliśmy sobie dalej. 
W Pabianicach (nie, nie doszliśmy pod Łódź, to jurajskie Pabianice) odbiliśmy na szlak niebieski i asfaltem (bez sensu jest prowadzenie szlaków asfaltem, brrrr...) doszliśmy do Siedlca. Już tu kiedyś byliśmy więc wiedzieliśmy o sklepiku na skrzyżowaniu i kolejny raz zrobiliśmy sobie tutaj przerwę. Można usiąść na ławeczce przy wiejskim sklepie, zjeść batonika, napić się czegoś i podsumować rzeczywistość, co też uczyniliśmy. Ze względu na niską procentowość naszych napoi, refleksje nie były ani głębokie, ani odkrywcze - nie ma o czym pisać. Dalej mijając schronisko młodzieżowe i agroturystykę można iść w stronę Pustyni Siedleckiej (fajne miejsce, malutkie, ale warto; byliśmy tu już wcześniej) i Jaskini na Dupce (to nie my ją tak nazwaliśmy), albo skręcić w lewo. My zrobiliśmy to drugie. Po chwili znaleźliśmy się w rozjechanym, lekko księżycowym  krajobrazie Kamieniołomu Warszawskiego. Kolejne maleńkie, ale ciekawe miejsce. Dalej zielonym szlakiem do Bramy Twardowskiego. Tak. Chodzi o tego Twardowskiego. Podobno jest to dokładnie to miejsce, z którego Mistrz wyskoczył na kogucie prosto na Księżyc. Czy to prawda? Hmmm... Miejsce w każdym razie jest wyjątkowo urocze, okno skalne jest uznane za jedno z ciekawszych miejsc Północnej Jury. Uznaliśmy, że słusznie i to tutaj spożyliśmy nasze Prowianty :). 
Dalej żółtym szlakiem minęliśmy wywierzyskowe źródła Elżbiety i Zygmunta (to imiona dzieci Zygmunta Krasińskiego), które rozpoczynają Szlak Zjawisk Krasowych w Dolinie Wiercicy. Wiercica jest rzeczką, która nazwę dostała chyba od swojego charakteru - wije się, pojawia i znika - wierci się jak rzadko która rzeczka. Podobno to charakterystyczne dla krasów. Poszliśmy przez Rezerwat Parkowy do Zielonego Stawu, którego inna, bardziej romantyczna nazwa to Sen Nocy Letniej. Stawek rzeczywiście przeuroczy, opodal Źródło Spełnionych Marzeń - kolejne wywierzysko dające początek rzeczce Młynówka; o nim właśnie mówi legenda:
"W sercu źródła prośbę zamień
na zielony, szklisty kamień.
Kiedy rzucisz go za siebie,
spełni prośba się dla Ciebie". Ciekawostką jest to, że chodzi tu (zielony kamień) o żużel powstający przy pobliskim wytopie żelaza. I romantyzm prysł. 
Nie próbowaliśmy, więc nie wiemy czy legenda - wierszyk jest prawdziwa, wiemy natomiast, że mieszka w tym źródełku dziwny stworek - kiełż zdrojowy, który jest reliktem przeszłości i kuzynem krewetki. Da się go wypatrzyć, choć jest bardzo mały. Kawałek dalej jest przedziwny, niczemu nie służący amfiteatr w środku lasu, Grota Niedźwiedzia (znaleziono tutaj szczątki mamutów, nosorożca włochatego, i oczywiście niedźwiedzia; wygląda na to, że dawno, dawno temu było to miejsce schronienia myśliwych). Jaskinię można zwiedzać samemu, ale trzeba mieć latarkę a my nie mieliśmy. Szliśmy jeszcze kawałek wzdłuż jednych z najstarszych w Europie stawów hodowli pstrąga i doszliśmy do Złotego Potoku. I to był koniec naszej super wycieczki. Polecamy.
Aleja Klonowa w Złotym Potoku



Sklepik z ławeczką w Siedlcu :) 

Kamieniołom Warszawski

Staw Zielony - Sen Nocy Letniej

Źrodelko Spełnionych Marzeń







piątek, 11 października 2019

O czym przypominają nam kasztany

32 lata temu zbieraliśmy razem kasztany. Długo by pisać, ale od tych właśnie kasztanów zaczęło się nasze wspólne życie. Swoją drogą to bardzo ciekawe ile ton kasztanów już razem nazbieraliśmy. I co się z nimi stało???
Zauważyliście, że co roku wielu z nas zbiera kasztany, a one potem gdzieś znikają :)
W każdym razie niecałe trzy lata po tych pierwszych wspólnych kasztanach wzięliśmy ślub i kawał czasu już minął. Minęło też wiele różnych innych spraw, w tym dwudziestopięcioletnia przygoda pod tytułem "Nasze dzieci". To znaczy dzieci nadal mamy, nawet jedno więcej (pozdrawiamy naszą Synową), ale dynamika tej przygody bardzo się zmieniła. To prawda, że dzieci wychowujemy dla świata, a nie dla siebie. Nasze są już o wiele bardziej w świecie niż z nami. Taka kolej rzeczy.
A my... świętujemy drugą młodość :) I szczerze mówiąc nie wiem czy to jeszcze resztki tej pierwszej młodości, czy rzeczywiście już druga, ale na pewno nie czuję się staro.
Kolejny raz zauważamy, rozmawiamy i piszemy o tym, że warto.
Warto znaleźć kogoś z kim idzie się przez życie, uczy, rozwija, potyka i wstaje, i idzie dalej. Ktoś, kto czasem i podłoży nogę, ale przecież niechcący, i przecież pomaga wstać.
Warto razem podróżować, zwiedzać nowe miejsca i odwiedzać stare, ale warto i siedzieć w domu, zżymać się na pogodę, brak kasy i urlopu, choroby i w ogóle wszystkie przeszkody. Abo chodzić na spacery w okolicy.
Warto siedzieć w domu i troszczyć się o tego, kto akurat jest chory i nie może się z domu ruszyć, warto czasem zrezygnować ze swoich planów i po prostu być razem.
Warto pić wspólne herbatki i kawki, jeść ciasteczka, obiady, śniadania i kolacje, przynajmniej te, na które czas uda się wydrzeć reszcie świata i obowiązkom. Warto siedzieć w kuchni, przygotowywać te wszystkie rzeczy a potem po nich sprzątać i przygotowywać kolejne.
Warto kłócić się do żywego o ważne sprawy i warto odpuszczać w nieważnych. Warto pamiętać, że przegrywamy i wygrywamy tylko razem.
Warto przebaczać, nie chować urazy, i warto czasem wyjść na durnia.
Warto razem śmiać się do łez, wygłupiać się jak dzieci, i warto razem płakać, trwać w rozpaczy i z niej wychodzić.
Warto przyjmować przebaczenie i pomoc, warto przyznać, że zależymy od siebie nawzajem. Warto przyznać, że nie wszystko jest na mojej głowie.
Warto chodzić za rękę, przytulać się, siedzieć razem na kanapie i oglądać filmy, dyskutować o decyzjach bohaterów i denerwować się, że koniec odcinka jest w najciekawszym momencie.
Wszystko to warto.
Wtedy człowiek patrzy na kasztany i myśli sobie o tym jak dobrze było je zbierać razem w październiku trzydzieści dwa lata temu. I lubi jesień, bo ona niesie ze sobą dobre wspomnienia.