czwartek, 19 maja 2016

Dobre wspomnienia

Dzisiaj trochę wspomnień. Nie takich zwykłych, jakich oczywiście jest mnóstwo, ale szczególnych, takich które są dla mnie ważne i które z czasem nic nie tracą ze swej wagi. Wspomnienia wydarzeń, które miały i nadal mają na mnie wpływ, i których nie chcę zapomnieć nigdy.

Kiedy kogoś kochamy i jesteśmy z nim w bliskiej relacji, jesteśmy gotowi zrobić bardzo wiele, aby ta bliska osoba czuła się jak najlepiej. Robimy coś dla kogoś nie myśląc o trudzie, poświęconym czasie, wydatkach itp. Robimy to, bo kochamy. Przysłowie mówi, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Można śmiało powiedzieć, że jakość naszych relacji sprawdza się w potrzebie i biedzie. 
Dwie historie, dwie ważne dla mnie relacje.
Chociaż to nie bajka, historia wydarzyła się bardzo dawno temu. Miałem wtedy jakieś 12 lat i byłem z rodzicami na wczasach w Zakopanem. Kto mnie zna, wie jak ważne są dla mnie wędrówki po górach. Wtedy właśnie ta pasja się rodziła. Zazwyczaj chodziłem po górach ze starszym o osiem lat bratem. Tym razem brat wybrał wolność i nie było go z nami na rodzinnym wyjeździe. Mieszkaliśmy w ośrodku u wylotu Doliny Strążyskiej i stamtąd Tatr można było dosłownie dotknąć. Jednak nie było żadnej dorosłej osoby, która mogłaby zabrać mnie gdzieś wyżej, ponad standardowe wycieczki po tatrzańskich dolinach. Nie wystarczał mi już wtedy widok z Gubałówki. Moi rodzice, niestety, nie chodzili po górach i nie było to dla nich ciekawe. Z dnia na dzień coraz ciężej przeżywałem spacery u wylotu doliny. Byłem tak blisko! Patrzyłem z tęsknotą na wyższe szczyty, ale ze względu na bezpieczeństwo rodzice nie chcieli mnie wypuścić samego na wycieczkę w wyższe partie gór. Któregoś wieczoru mój ojciec zapowiedział, że jutro rano, zaraz po śniadaniu, ruszamy razem na Kasprowy Wierch. Tata nie mógł już patrzeć na moje cierpienie i pomimo tego, że nie był w żaden sposób przygotowany , poszliśmy razem. 
Do dziś jestem mojemu tacie przeogromnie wdzięczny za to, że mogliśmy ten dzień spędzić w górach. Przez wiele kolejnych lat ojciec wspominał jak zdobyliśmy Kasprowego bez kolejki linowej i z jakimi bąblami na stopach musiał później walczyć. Jego buty totalnie nie nadawały się do chodzenia po górach. Ojciec poświęcił się dla mnie dlatego, że widział z jaką tęsknotą patrzę na wyższe partie gór. Jestem mu do dzisiaj wdzięczny i nie zapomnę nigdy.

Druga historia dotyczy mojej najbliższej relacji - z najukochańszą żoną. 
Miałem dwadzieścia parę lat i nagle dowiedziałem się, że muszę pójść do szpitala na operację. Mieliśmy wtedy malutkie dzieci i, jak łatwo się domyślić, Asi nie było łatwo być jednocześnie ze mną i opiekować się małymi dziećmi. Każdą wolną chwilę, kiedy tylko udało się jej zorganizować sobie choć chwilę czasu, spędzała jednak ze mną w szpitalu. W dzień operacji załatwiła opiekę na cały dzień i po prostu czuwała przy mnie. Od samego rana dodawała mi otuchy, ale to co było dla mnie najważniejsze, to to, że była ciągle przy mnie po operacji. Wszyscy jej wtedy mówili, że nie warto, że przecież ja będę spać i ma iść do domu. Rzeczywiście niewiele pamiętam z tego dnia, ale wiem, że gdy budziłem się na krótkie chwile, była przy mnie Asia. Jestem jej do dzisiaj wdzięczny i nie zapomnę nigdy.

Łatwo wkradają się w nasze głowy złe wspomnienia: kłótni, nieporozumień i bólu z tym związanego. Dlatego dobrze jest pamiętać, pielęgnować i wspominać co jakiś czas te niesamowite, dobre chwile. Czym będzie ich więcej i czym mocniej zapadną w naszą pamięć, tym łatwiej wyprą to, co było złego. A kiedy przyjdą wiatry, czy sztormy to będziemy pamiętali, że przecież jesteśmy kochani.

czwartek, 12 maja 2016

Lepiej późno niż... za późno. A jeszcze lepiej w samą porę.

Do mojej kolekcji zdjęć rentgenowskich dołączyło ostatnio kolejne. Wypasione, że hej. Zgodnie z duchem czasów jest bardzo nowoczesne, i tak naprawdę, wcale nie jest zdjęciem rentgenowskim, tylko wynikiem z rezonansu magnetycznego. Jest na płytce, mogę je sobie oglądnąć na komputerze, poobracać i w ogóle. Jakie czasy - takie zdjęcia. No ale niestety pokazuje ono wyraźnie, że z moim kręgosłupem dobrze nie jest. A nawet jest źle i to bardzo. No więc jak tylko dostałam to zdjęcie, opisane dziwnym medyczno-niezrozumiałym językiem, poczytałam, popytałam i zrozumiałam o co tam chodzi. Zabrałam się wreszcie konkretnie za siebie w sensie ćwiczenia, diety i takich tam. Zabrałam się konkretnie i jak na razie skutecznie (trwa to już 3 tygodnie). Wtedy się zabrałam. Zaraz następnego dnia. I ani chwili...wcześniej. To znaczy wcześniej też o siebie dbałam. Starałam się, a jakże! Ale jakoś tak wychodziło, że nie miałam czasu. Nie przesadzam, serio. Tu przygotowanie czegoś, tam spotkanie, potem byłam chora; jak wyzdrowiałam - musiałam odrobić zaległości. "Jak to i to skończę, to zaraz zacznę regularnie ćwiczyć". Skończyłam. No i zaczęłam coś nowego. Bez przesady, jakoś to będzie. Sama staram się tępić to jakośtambycie gdzie tylko mogę, ale jak się okazuje, bez winy też niestety nie jestem. No i masz babo placek, a raczej kłopoty. I dopiero te kłopoty mnie tak na serio zmobilizowały. Mam nadzieję, że nie okaże się, że już za późno i uda mi się wywinąć spod noża neurochirurga. Brrr! Przy okazji - bardzo proszę o modlitwę tych, którzy się modlą :)

No i zastanawiam się teraz nad sobą i ludzkością w ogóle. Co z nami jest nie tak? Dlaczego dopiero kiedy coś się stanie otrzepujemy się i bierzemy do roboty? Albo nawet i wtedy nie...
Leniwcze! Jak długo będziesz leżał? Kiedy podniesiesz się ze snu?
Jeszcze trochę pospać, trochę podrzemać, jeszcze trochę założyć ręce, aby odpocząć.
Tak zaskoczy cię ubóstwo jak zbójca i niedostatek, jak mąż zbrojny.
Przypowieści Salomona
Jest coś na rzeczy, prawda? Póki nie dzieje się nic dramatycznego jesteśmy dziwnie chętni "jeszcze trochę pospać". I tak dokładnie się dzieje. Nagle okazuje się, że mamy kłopoty. Ale czy naprawdę nagle?

Od jakiegoś czasu rozmawiam dość często z bardziej i mniej znajomymi w moim wieku, czyli niekoniecznie nastolatkami. Z rozmów wychodzi mi historia jak z popularnych ostatnio filmów. Po czterdziestce zorientowała się, że jej życie donikąd nie zmierza, dzieci wyprowadziły się na studia, a jej relacja z mężem, "to już nie to samo". Rozwiodła się z wielkim hukiem, zmieniła fryzurę, styl, figurę (schudła ponad 30 kilo) i pracę; wszystko na lepsze i zaczęła żyć na maxa, "bo wcale nie tak wiele mi tego życia zostało". Właśnie minęły 3 lata (2, 5, 7 - do wyboru) od rozwodu i w sumie to wcale tak różowo nie jest. Była w bliskiej relacji z dwoma lub trzema mężczyznami, ale w tym wieku, to człowiek jednak potrzebuje stabilizacji. Kiedy odpowiedziałam twierdząco, na pytanie o trwałość mojego małżeństwa usłyszałam nie jeden raz: "i trzymaj się tego, dziewczyno, bo nie wiesz co masz." 
Kiedy rozmawia się z facetami, jest bardzo podobnie. Miało być wspaniale, ale wyszło jak zawsze. Przestaliśmy się kochać, przestało nam zależeć, no i poszukaliśmy gdzie indziej. 
Szukamy do tej pory.

Zdarzają się w życiu takie momenty, kiedy orientujemy się, że coś jest nie tak, że już nie jest tak, jak było kiedyś. Te zmiany nie następują nagle i wcale, wbrew pozorom, niełatwo jest je dostrzec. Dzieje się to dość podstępnie. Kiedyś widziałam program o monstrualnie otyłych ludziach. Nie zobaczyłam całego, ale wystarczy to, co widziałam. Kilka z tych osób od lat nie wychodziło z domu, bo nie były w stanie utrzymać się na nogach, zresztą nie mieściły się w drzwiach. Przerażające. Ale nie ważyli tak dużo od zawsze, niektórzy byli zupełnie zwykłymi nastolatkami. Pokazywano ile jedli każdego dnia. Nam starczyłoby to na tydzień. Jeszcze jedno ciasteczko, jeszcze jedna kanapka, jeszcze jeden hamburger. Tylko jeden. Przecież kilka kostek czekolady jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Pomalutku, metodą drobnych kroczków. I nie umiem oprzeć się refleksji, że to zasada działająca w całym naszym życiu. Każdy ma swój słaby punkt. Niby jesteśmy silni, zwarci i gotowi; ale przy kąpieli w wodach Styksu ktoś musiał jednak nas trzymać*. I trzymał za piętę :) I to słabe miejsce, choć niewielkie, może nas zniszczyć, jeśli nie weźmiemy się za nie od razu. Dzisiaj a nie od jutra. 
W naszych relacjach dzieje się dokładnie to samo. Raz czy drugi odpuszczamy, kolejny raz nie chcemy wywoływać kolejnej trudnej rozmowy, myślimy, że przecież jakoś to będzie. Nie idziemy na spacer razem, bo akurat jesteśmy zmęczeni, nie rozmawiamy, nie kładziemy się razem, bo jest fajny film, który koniecznie chcemy zobaczyć. Odpoczywamy osobno, bo jedno lubi góry, a drugie woli morze. A każdy przecież ma prawo... A w ogóle to ta druga strona mnie nie docenia i nie widzi jak wiele robię. 
I po jakimś czasie nasz kręgosłup nie wytrzymuje. I nie da się już ukryć, że coś jest grubo nie tak. I to jest ostatni moment, żeby zabrać się za siebie, za nas. Warto robić to wcześniej, nawet o wiele wcześniej, warto dbać "o zdrowy styl życia" na co dzień, ale każdy wie, że nie zawsze jest to możliwe, nie zawsze się udaje. Więc jeśli "dostajesz wynik", który mówi, że jest bardzo źle - do roboty! Może jeszcze nie jest za późno. Będzie to kosztować mnóstwo wysiłku i wcale nie będzie łatwe, nie przyniesie też rezultatów od razu, ale warto.

* W wodach Styksu kąpano małego Achillesa i z tego powodu był on nie do zabicia. Ale mama trzymała go za piętę i tej pięty niestety nie zanurzyła. Achilles podczas wojny trojańskiej został dramatycznie ugodzony w tę właśnie piętę zatrutą strzałą przez Parysa. I zginął marnie. Na dodatek, zgodnie z przepowiednią cała Troja została zdobyta, ponieważ wiadomo było wszystkim, że nie da się jej zdobyć, jeśli bronić jej będzie Achilles. Stąd słaby punkt człowieka nazywamy do dziś piętą Achillesową , dlatego mamy ścięgno Achillesa przy pięcie właśnie i dlatego nikt już nie kąpie dzieci zanurzając je w wodzie w wyżej przedstawiony sposób, a mamy zawsze sprawdzają, czy dzieci maja umyte obie pięty.

czwartek, 5 maja 2016

Jak przetrwać wiosnę?


Wiosny jakoś ciągle nie widać. Dokładniej, to trochę widać, ale ona pokazuje się i znika. Mieszkamy w naszym mieszkaniu już 5 lat i nigdy jeszcze w maju nie musieliśmy palić w piecu. A tu proszę. Rano 16 stopni. Szału nie ma.
Może dlatego trudno o niewyczerpane pokłady energii, zresztą trudno o energię w ogóle, przynajmniej w moim przypadku. W sumie, pewnie nie tylko w moim, bo przecież istnieje nawet jednostka chorobowa - syndrom przesilenia wiosennego. Firmy farmaceutyczne prześcigają się w proponowaniu niezawodnych preparatów, ekonomiści widzą zmniejszenie wydajności, większą absencję w pracy i tak dalej, i tak dalej.
A mnie naprawdę nic się nie chce. Bywają takie dni, a jako jednostka refleksyjno-depresyjna miewam ich więcej niż światowa średnia. Ale za to jakaż jestem głęboka...
Do tego dochodzi patologiczna tendencja do przekładania czynności i zadań zwana ładnie prokrastynacją, a brzydko lenistwem i brakiem organizacji czasu. No i taki mix życia nie ułatwia.
Ale, ale - w życiu trzeba jednak sobie radzić i być twardym a nie miętkim :). No i nikt za mnie nie zrobi tego, co należy do mnie. Na dodatek mam taki pomysł, żeby jednak innym, zwłaszcza najbliższym, w życiu raczej pomagać, zachęcać i w ogóle żeby było fajnie, a nie na nich wisieć i biadolić (nie żebym nigdy tego nie robiła, ale nie taki jest mój cel). Na taką okoliczność opracowałam złotą zasadę, a nawet dwie:

Nie myśl tyle, tylko po prostu zrób to, co do ciebie należy.

Genialna, nie? Ile już razy uratowała mi życie! Może nie dosłownie życie, ale ile razy zamiast dwa tygodnie przemyśliwać strategie i gubić się we wszechogarniającym gąszczu planów, wizji, zagrożeń i możliwości oraz skrupulatnie analizować wszystkie, tak wszystkie (sic!), możliwe scenariusze (a uwierzcie, że potrafię się nakręcić), wzięłam głęboki oddech i zrobiłam po prostu to, co zrobić należało!
No więc mnóstwo razy, ale trochę ciągle jeszcze za mało:). Jestem w procesie.
Nie chodzi oczywiście o to, żeby rzucać się bezmyślnie na czynności wszelakie. Jestem zdecydowanym zwolennikiem myślenia. Zdecydowanym. Bardzo zdecydowanym. Tylko myślenie powinno prowadzić do działania a nie je zastępować, ma mi dawać siłę, a nie ją odbierać.
I, po drugie nie może być tak, że "staranie się" ma zastąpić prawdziwy efekt. To ogromna strata energii, a jak już pisałam, wiosną nie mam jej zbyt wiele. Mogę się starać, starać starać i... być coraz bardziej zmęczona. "Staranie się" daje satysfakcję, której wielkość wyraża się w liczbach ujemnych. Niestety.
O wiele lepiej jest się nie starać, tylko działać (oczywiście starannie:)). Tak więc druga wiosenna zasada:

Nie staraj się w kółko, tylko po prostu zrób to, co do ciebie należy

Podobna do pierwszej, prawda?
Stosowanie obu tych zasad naraz lub naprzemiennie powoduje, że:
- jestem zasadniczo mniej zmierzła (kto nie wierzy można zapytać Szacownego Małżonka)
- oszczędzam energię
- mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku
- nie muszę kraść czasu na przyjemności, bo go mi jednak trochę zostaje.
I mogę bez wyrzutów sumienia cieszyć się wiosną i czasem nawet chodzić na spacery, albo nawet wycieczki ze wspomnianym Szacownym Małżonkiem. I jest fajnie :)