czwartek, 29 stycznia 2015

Podwójnie uratowane dziecko

Kilka ostatnich dni obfitowało w trudne wydarzenia. Myślałem o tym dużo, trudno było nie myśleć... Obchody 70 rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz, lektura książki o ataku terrorystycznym na szkołę w Biesłanie, nie poprawiająca się sytuacja na Ukrainie i informacje o ciągłych walkach, prześladowaniach w wielu innych państwach spowodowały, że zastanawiałem się jak trudne jest życie ludzi, których dotyka wojna. Rozdzielone rodziny, śmierć bliskich, ucieczka, utrata mienia, strach.
Przerażające jest to, że ludzie potrafią zrobić takie piekło na ziemi innym ludziom.

Pomnik Nicholasa Wintona na dworcu kolejowym w Pradze
http://swiat.newsweek.pl/nicholas-winton--brytyjski-schindler,97811,1,1.html
Iskrą nadziei w tych dołujących rozmyślaniach stał się dla mnie link, który znalazłem na portalu społecznościowym. Krótki film przedstawiający wydarzenie sprzed kilkunastu lat. Telewizja BBC zorganizowała niespodziankę dla Sir Nicholasa Wintona – spotkanie z żydowskimi dziećmi, które uratował wywożąc  „pociągami życia” w 1939 roku, w przededniu wojny. Młody wówczas Anglik, makler giełdowy, organizował wyjazdy  żydowskich dzieci z Czechosłowacji do Wielkiej Brytanii. Winton, przeczuwając zamiary Hitlera, chciał uratować przed zagładą jak największą ilość dzieci, organizując im tymczasowe rodziny zastępcze w Anglii. Udało mu się uchronić przed śmiercią 669 dzieci. Człowiek ten, a żyje do dziś, twierdzi, że po prostu zrobił to, co należało.
Dopisek pod postem brzmiał: „Jeżeli zakręciła Ci łza w oku, to udostępnij to dalej”.
Oj, zakręciła mi się w oku łza, i to nie jedna, szczególnie dlatego, że dane mi było dwukrotnie spotkać jedno z tych dzieci. Brałem udział w projekcie EXIT TOUR, a jednym z wykładowców był Thomas Graumann, żydowskie dziecko nr 652 z ostatniego „pociągu życia”. Obraz, który pozostał mi z tych spotkań to starszy, niezwykle pogodny, uśmiechnięty, zawsze gotowy do rozmowy człowiek. U jego boku, prawie zawsze, stała jego ukochana żona - również pogodna i zawsze gotowa do pomocy. Samo obserwowanie dwojga staruszków było niezwykle zachęcające i inspirujące, jednak dopiero opowieść Pana Graumanna o doświadczeniach życia pokazywała jak wiele przeszedł, co dało mu wiele mądrości, którą chętnie się dzielił. Swoją opowieść zatytułował „Podwójnie uratowane dziecko”. Dzielenie się świadectwem stało się Jego misją, która ma dawać nadzieję innym. I daje.
Jak sam mówił, jest dzieckiem uratowanym podwójnie, po raz pierwszy kiedy „pociągiem życia”, przyjechał do Anglii - na kilka miesięcy, bo przecież wszyscy myśleli, że ktoś w końcu uspokoi Hitlera. Nikt wtedy nie przypuszczał ile będzie trwała i jakiego ogromu zniszczeń dokona wojna rozpętana przez nazistów. Tych kilka miesięcy zamieniło się w długi czas, tak naprawdę całe życie pana Graumanna. Po wojnie, Thomas nie miał do kogo wracać. Cała jego rodzina została wymordowana w obozach. Zginął także jego młodszy brat, którego matka nie zdecydowała się wysłać do Wielkiej Brytanii. Został na stałe z rodziną, z którą związała go akcja przeprowadzona przez Wintona. Zawsze miał świadomość swojej narodowości i, jak wielu Żydów ocalałych z holocaustu, przeszedł trudny czas depresji i pytań o sens tego wszystkiego. Sam opowiadał, że najtrudniejsze było pytanie „dlaczego akurat ja się uratowałem”...
Dlaczego podwójnie uratowany? Thomas Graumann został uratowany po raz drugi - zyskał drugie życie, wieczne. Pewnego dnia, oddając swoje życie Bogu otrzymał od niego pokój, możliwość przebaczenia oprawcom i zarazem chęć do życia. Od tego czasu, mając świadomość, że jest dzieckiem szczęścia, chciał dzielić się tą radością z innymi. Został wraz z żoną misjonarzem na Filipinach, mieszkał wiele lat w ubogim domu na palach i przekazywał innym to szczęście i życie, które sam otrzymał. Dziś starość nie pozwala mu już mieszkać w domu na palach ale, jak pisałem wcześniej, nie przestaje mówić o tym że pomimo niewiarygodnie trudnych okoliczności, straty bliskich, ogromy bólu i nieszczęścia, można żyć pełnią życia i wiedzieć dokąd się dąży.

Dzięki, Thomasie, za inspirację.

Thomas i Caroline Graumann

czwartek, 22 stycznia 2015

W poszukiwaniu odpowiedzi II



Dzisiaj dalszy ciąg odpowiedzi na pytanie "Co to znaczy BYĆ RAZEM?"

"... po prostu żyć razem. Całym życiem, wszystkim - tym co się robi, co się lubi, kim się jest, być z tą drugą osobą na maxa..."

"...wejść we wspólnotę ze sobą zachowując odrębność, spotykać się pośrodku. Zdecydować się na drogę we wspólnym kierunku, zawrzeć bezwarunkowe obustronne przymierze..."

"...siedzieć i jeść... i rozmawiać, albo nie..."

"...towarzyszyć sobie, mieć wspólne pasje, rozumieć się..."

"...być razem - czuć czyjeś ciepło, oddech, bicie serca. Myśleć o sobie nawzajem nawet wtedy, gdy jesteśmy daleko. Być połączonym tym, co myślimy, robimy, mówimy. To samo nas smuci i bawi, a jeśli tak nie jest to smutno. Albo smucę się lub cieszę bo Ty się smucisz czy cieszysz..."

"...być ze sobą pomimo i bez względu na wszystko. Ufać, akceptować zmiany, dawać przestrzeń, razem marzyć... To wspólne dorastanie i stawanie się jednym."

"...dawać z siebie wszystko dla tej drugiej osoby. To proces, w którym każda z osób obdarowuje sobą..."

"...hmm... Być razem to temat na esej.
Dzielenie, odkrywanie, docieranie, wspólne pasje, ale i różnice, 
troska, wspieranie i zachęta, radość i smutek. 
I dłuuuugie rozmowy... Codzienność i jednorazowe wydarzenia, praca i odpoczynek..
I jeszcze aby najmniejsza nawet rzecz kojarzyła się z NIM..."

I jeszcze jedna refleksja, już ostatnia, z bardzo starej Księgi Mądrości:
"...Lepiej jest dwom niż jednemu, mają bowiem dobrą zapłatę za swój trud:
Bo jeżeli upadną, to jeden drugiego podniesie. Lecz biada samotnemu, gdy upadnie! Nie ma drugiego, który by go podniósł. Także, gdy dwaj razem leżą, zagrzeją się; natomiast jak może jeden się zagrzać?
A jeżeli jednego można pokonać, to we dwóch można się ostać; a sznur potrójny nie tak szybko się zerwie."

- bardzo praktyczne podejście, ale jest coś na rzeczy. Jakoś lepiej nam być razem; samotność nikomu nie służy.



czwartek, 15 stycznia 2015

Film o życiu


Byliśmy ostatnio w kinie. Mamy taką bardzo bliską osobę, z którą raz w roku wybieramy się do kina. Może uda się z tego stworzyć tradycję? Kto wie? Trochę zależy od tego, co będzie "leciało" w styczniu przyszłego roku.
Kino było raczej pełne, siedzieliśmy wszyscy, jak to w kinie, a przed nami, na ogromnym ekranie, bohaterowie opowieści walczyli z oddaniem o swoje sprawy. Nie ważne na jakim filmie byliśmy, i nie będę pisała o samym filmie, bo nie o film mi tutaj chodzi. W pewnym momencie jakoś rozejrzałam się po sali. Skupieni ludzie, mechanicznie przeżuwając popcorn i popijając colę z ogromnych kubków, wciśnięci w fotele przeżywali  rozterki bohaterów filmu. Scena była dość emocjonująca. Ważyły się losy walki, a może nawet całej wojny - tego widz jeszcze nie wiedział, wszyscy patrzeliśmy z przejęciem. No właśnie.
Z jednej strony wygodna klimatyzowana sala, popcorn i cola, wygodne fotele i  dyskretne zielone światełko wyjścia ewakuacyjnego z drugiej walka, krzyk, strach, szczęk broni, pot, krew, przerażenie i śmierć (tak, wiem, że to byli tylko statyści).
Z jakiego powodu lubimy na to patrzeć?
Kiedyś widziałam reklamę jakiejś strategicznej gry komputerowej - Weź udział w prawdziwej przygodzie niczego nie ryzykując! - zachęcał jej producent, czy może raczej sprzedawca.
Jest coś na rzeczy. Przynajmniej, jeśli chodzi o mnie. Lubię filmy. No lubię. I chyba właśnie dlatego. Mogę przezywać przygody bohaterów siedząc w kapciach we własnym fotelu albo we wspomnianej wyżej kinowej sali. Jak to jest? Dlaczego tak się dzieje?
Jakiś czas temu dowiedziałam się o istnieniu neuronów lustrzanych u człowieka. Mają je też niektóre zwierzęta. W bardzo dużym uproszczeniu, zadaniem tych szczególnych komórek jest empatia wobec innych. Kiedy widzimy jak ktoś coś przeżywa lub czegoś doświadcza, w naszym własnym mózgu aktywne stają się te jego obszary, który byłyby aktywne, gdyby rzecz dotyczyła nas osobiście. To z ich powodu, kiedy widzimy jak królewna kłuje się wrzecionem w palec, na widok przebijającego delikatną skórę ostrza i pojawiającej się kropli krwi, wyrywa się nam "ałć!". Te właśnie neurony lustrzane pozwalają nam też doświadczać, w pewnym sensie, przygody podczas oglądania filmu. Dzięki nim "wkręcamy się" w historię opowiadaną przez reżysera.
Ale jednak nadal siedzę w wygodnym fotelu. Nie przeżywam prawdziwej przygody. Wiatr nie targa moich włosów i serca nie rozrywa mi prawdziwa konieczność wyboru. Oglądam życie, a nie żyję...
Prawdziwa przygoda, prawdziwe życie wymaga ode mnie zejścia z fotela. Muszę wstać i wyjść z domu. Narazić się na niewygodę, na ból, strach, wysiłek. Może być, a nawet bywać ciężko. Ale tylko tak można przeżyć życie. I tylko tak można mieć radość z przeżywania przygody i satysfakcję u jej końca. Żyć.


czwartek, 8 stycznia 2015

Nowa zabawka

Pod choinkę, od kochającego Męża, dostałam nową zabawkę. Zabawka ma ułatwiać mi kontakt z bardziej i mniej znajomymi, bycie w sieci (w sumie, to kiedyś jak ktoś znalazł się w sieci, miał raczej kłopoty - świat się zmienia...), no i zabawę, bo to w końcu zabawka jest. No to się bawię. Jak to się ostatnio przy okazji rozmowy z dobrym znajomym okazało - jestem już w wieku, w którym taka zabawa nie przychodzi bez pracy. Trzeba się trochę nagłowić nad licznymi możliwościami i aplikacjami, które działają intuicyjnie. Trochę utrudnia sprawę fakt, że ta intuicja, to moją mocną stroną jednak nie jest. No ale przebrnęłam zasadniczą większość (chyba, że o czymś nie wiem) i bawię się wytrwale. Ci, którzy znają mnie osobiście trochę lepiej wiedzą, że oczywiste to wcale nie jest, bo jestem z natury dość poważną osobą.
Jedną z zabawek, w które udało mi się wyposażyć moje urządzenie zabawowe jest aplikacja poniekąd edukacyjna, która ma mnie wyedukować w stronę zdrowego trybu życia. Muszę dbać o kręgosłup i takie tam, i w związku z tym powinnam dużo chodzić, ćwiczyć, "biegać, skakać, latać, pływać, w tańcu, w ruchu wypoczywać" (tak jakoś nie umiałam się od piosenki z "Pana Kleksa" opędzić, przepraszam). No i stąd pomysł na wspomniane endomondo, które w zamyśle, za pomocą skrupulatnego notowania czasu ćwiczeń, spalonych kalorii (widział ktoś kiedyś kalorie?) i paru jeszcze śmiesznych pomysłów, ma pomagać mi regularnie ćwiczyć. No i pomaga. Jak do tej pory spaliłam podobno 6 hamburgerów i przebyłam 0,001 podróży dookoła świata. Podejrzewam, że to jakaś ściema jest, bo: a) nie jem hamburgerów, b) zawsze jak gdzieś idę, to wracam w to samo miejsce, znaczy do domu, a podczas podróży dookoła świata powinnam jednak być coraz dalej. No nie wiem. W każdym razie bawię się pracowicie w celu szczytnym - celem jest zdrowie i uroda oraz wyjazd latem w góry, co jak wiadomo bardzo lubię, a co przychodzi mi ostatnio, niestety, coraz trudniej. No i teraz będzie trochę o tym trudzie, bo bardzo szybko okazało się, że aplikacja wcale za mnie nie ćwiczy. Kiedy byliśmy przedwczoraj na Równicy, przekonałam się o tym ostatecznie. Musiałam iść sama, a endomondo policzyło tylko, że przeszłam tyle, a tyle kilometrów w takim, a takim czasie. Łącznie w górę tyle, łącznie w dół tyle. Iść musiałam sama. Ale warto było. Na szczycie niedawno uniesione chmury pozostawiły szadź grubości centymetra. Pięknie jak w bajce.

Mark Twain podobno powiedział kiedyś, że jedynym miejscem, w którym sukces występuje przed wysiłkiem jest słownik ...
Mało mi się chce wierzyć, w to, że to akurat Mark Twain powiedział, bo po angielsku mi to jakoś nie chce działać, ale trudno się nie zgodzić z myślą. Może zresztą powiedział to Paulo Coello i wcale nie po angielsku.
Wracając do sedna - no właśnie sukces, jakoś nie chce bez tego wysiłku przychodzić, chociaż bardzo często (zawsze?) tak byśmy woleli. I to w każdej dziedzinie życia, nie tylko w sprawie ruchu na co dzień. Co chyba jeszcze gorsze, zwykle bez włożonego wysiłku, triumf wcale nie smakuje tak wybornie. Jesteśmy w stanie całkiem go pominąć, jeśli sami na niego nie zapracowaliśmy. No i jak to z nami jest? Marzymy o satysfakcji i poczuciu spełnienia, a dążymy do wygody, która, jak wiadomo nie zapewnia ani jednego, ani drugiego. Jest bardzo milutka, ale okropnie nudna. No i źle robi na kręgosłup.







piątek, 2 stycznia 2015

Przemyślenia na Nowy Rok

Jakiś średni ten Nowy Rok. Nie wiadomo dlaczego, ale niemal nic dzisiaj nie układało się po mojej myśli. Zacząwszy od awarii internetu z rana, wszystkie plany po kolei brały w łeb i nic nie mogłam na to poradzić. No każdy ma czasem takie dni, ale żeby w Nowy Rok? Na dodatek paskudna pogoda za oknem. Zimno, mokro i snująca się mgła, która bardzo obrazowo przypominała mi o nieznanej przyszłości. Mamy w końcu Nowy Rok i kompletnie nie wiemy co przyniesie. Po jakimś czasie poddałam się i w końcu skupiłam cały wysiłek na tym, alby zminimalizować szkody, jakie mój fatalny humor i tak zwane okoliczności przyrody, mogłyby wyrządzić w najbliższej okolicy. Czy mi się udało? To jest pytanie do Szanownego Małżonka. Póki co – wszyscy żyją.

Ale zaczęłam się zastanawiać nad tym nadchodzącym rokiem (który w zasadzie jest już rokiem obowiązującym) i, czytając różne refleksje i życzenia pojawiające się wszędzie wokół mnie,  myślałam o tym jak wygląda moje życie i czego ja sama bym chciała. W tym Nowy Roku, i może kolejnych. No i czego?

Jakiś czas temu, przypadkiem sięgnęłam po książkę. Dość często sięgam po książki zupełnie nieprzypadkowo, ale tym razem było inaczej. Przekładałam coś na półkach i natrafiłam na książkę która zdecydowanie do mnie nie należy. Znany tytuł, ale nie czytałam. Widziałam film. A książka należy do mojego syna, jak się okazało. Ale wracając do tematu: zaczęłam przeglądać. I natrafiłam na tekst, który „chodzi za mną” już dobre kilka tygodni.

...zrobiło się chłodno, szczególnie nocami. By nie oszaleć z samotności, postanowiłem zorganizować sobie jak najbardziej uregulowany tryb życia. Miałem nadal zegarek, moją przedwojenną omegę, której wraz z wiecznym piórem strzegłem jako jedynego majątku osobistego jak oczka w głowie. Według tego pilnie nakręcanego zegarka ułożyłem sobie plan zajęć. Przez cały dzień leżałem bez ruchu, by oszczędzać nikły zapas sił, jaki mi jeszcze pozostał. Tylko raz, około południa, wyciągałem rękę po leżące obok suchary i kubek z wodą, aby się pożywić skąpo odmierzonymi racjami. Od rana do owego posiłku przypominałem sobie, takt po takcie, wszystkie kompozycje, jakie kiedyś grałem. Repetytoria te, jak się miało później okazać, nie były pozbawione sensu; gdy po powrocie do pracy zawodowej usiadłem w Polskim Radiu przy fortepianie, repertuar miałem opanowany pamięciowo, jakbym ani na chwilę przez te lata wojny nie przestawał ćwiczyć. Po mym południowym „posiłku” przywoływałem w pamięci treść wszystkich możliwych książek, jakie kiedykolwiek czytałem, oraz powtarzałem angielskie słówka. Sam sobie dawałem lekcje angielskiego: zadawałem sobie pytania, na które starałem się odpowiadać poprawnie i wyczerpująco.
O zmierzchu zasypiałem i do około pierwszej w nocy spałem, po czym, przyświecając sobie zapałkami, których zapas znalazłem w jednym z niedopalonych mieszkań, wyruszałem na poszukiwanie żywności...*

Od kilku tygodni myślę o tym jak bardzo imponuje mi ten człowiek. Nie znajduję słów, żeby dokładnie opisać co czuję, kiedy o tym myślę. Jak w takim czasie być człowiekiem, który sam sobie stawia wyzwania i trzyma się nadziei? Jak być takim człowiekiem?
Jak kształtować swoje dni? Co robić każdego dnia, a czego zaniechać? Jak zdobyć taki hart ducha w moim własnym życiu?




*Władysław Szpilman, Pianista - warszawskie wspomnienia 1939‑1945,
Znak, Kraków 2002, str. 158