czwartek, 25 czerwca 2015

Naleśnik gigant a sprawa szczęścia

Nagła zmiana planów naszego wypoczynku z powodu awarii samochodu przeniosła nasze wakacje z Alp Rodniańskich w Bieszczady.
Doświadczyliśmy ciekawego kompromisu - znaleźliśmy się niemal dokładnie w połowie drogi, i w górach o prawie połowę niższych, ale tak samo pięknych.

Nie o wędrówce po górach chcę jednak dzisiaj pisać, ale o szczególnym, wręcz magicznym, i pełnym pasji miejscu w Wetlinie. 
Znaleźliśmy się tam z tak zwanego polecenia. 
Drugiego dnia naszej wyprawy, podjeżdżając samochodem do początku szlaku, zabraliśmy stopowicza. Myśleliśmy, że podobnie jak my, wybiera się w góry, ale podczas  krótkiej wspólnej jazdy dowiedzieliśmy się, że jego wędrówki w tym roku skończyły się dzień wcześniej ponieważ skręcił kostkę. Postanowił jednak nie wracać wcześniej do domu, tylko dostać się do Wetliny na wspaniały i jedyny Naleśnik Gigant z jagodami. Łapał więc "stopa" do Ustrzyk, aby stamtąd busikiem dostać się do wspomnianej Wetliny. Był bardzo zdziwiony, że nie wiemy nic o owym cudzie gastronomii. Kiedy zostaliśmy już sami w samochodzie, zastanawialiśmy się nad tym, co takiego może być w nawet rzeczywiście gigantycznym naleśniku, że naszemu pasażerowi chce się pokonać tak daleką drogę, ze skręconą kostką na dodatek, tylko po to aby go skosztować. 
Nie ma chyba lepszej reklamy jak tego rodzaju osobiste polecenie, toteż dwa dni później, wieczorem, na pożegnanie z Bieszczadami, znaleźliśmy się w Chacie Wędrowca, gdzie ów naleśnik podają. Zobaczymy.
Pierwszy rzut oka podczas parkowania samochodu, przekonał nas o tym, że jest to ciekawe miejsce. Z zewnątrz stara chata, odnowiona z artystycznym zacięciem. Ładnie. Wnętrze, zaraz po przekroczeniu progu, jeszcze bardziej przywitało nas ciepłą atmosferą i gustownym wyposażeniem.
Już po chwili mogliśmy, zajmując miejsca przy stoliku przy oknie, zagłębić się w menu, które jak wszystko tutaj, też było inne, pasujące grafiką do wystroju. Potrawy tradycyjne a także autorskie wymyślone przez szefa kuchni. I oczywiście osławiony tytułowy bohater. Na wewnętrznej stronie historia powstania Giganta: 

Osławiony już Gigant wydoroślał. Skończył właśnie 20 lat a bieszczadzcy
wędrowcy na pewno pamiętają go, jak był jeszcze maluchem (choć
zawsze zacnych rozmiarów) i pieścił ich podniebienia w Bacówce pod
Małą Rawką. Tam go wymyśliliśmy, można powiedzieć- na poczekaniu.
Powstał z potrzeby chwili i rzeczy które były pod ręką. Mąka, mleko i jajka
to produkty podstawowe, które znajdują się, w zasadzie, w każdym domu,
schronisku czy karczmie. Bacówka stała na polanie otoczonej polami
jagodowymi. Wystarczyło połączyć wszystkie składniki w jedną całość
i tak powstał Naleśnik Gigant.”

Czytając historię powstania naleśnika, i czekając na jego podanie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dokładnie tak samo może być z naszym szczęściem. Przecież znam ludzi, którzy mieli tylko proste składniki, często tylko siebie, jakąś skromną pracę, paru przyjaciół. I te właśnie składniki wystarczyły, aby swoje życie wieść w szczęściu i zadowoleniu. Podobnie jak te kilka prostych rzeczy, które rzeczywiście są dostępne niemal wszędzie, pozwoliło stworzyć kulinarne cudo. Tak, ze wszech miar cudo.
W czym tkwi tajemnica?

 „Tajemnica raczej tkwi w sposobie jego przyrządzania, a na smak składa
się bardzo wiele czynników: niezmienny skład naleśnikowego ciasta,
tajemniczy wygląd przypominający dziwnego stwora, fioletowe owoce
jagody zatopione w wiejskiej śmietanie, dobra ręka Roberta, który do dziś
osobiście sprawuje pieczę nad każdym kolejnym ciastem, nutka zapachu
bieszczadzkiego lasu, powiew wiatru znad połonin, nieskazitelnie czyste
bieszczadzkie powietrze, które sprawia, że zmysł smaku wyostrza się w ten
jedyny, wyjątkowy i niepowtarzalny sposób.”

W sumie...proste. Naleśnik. Mąka, mleko i jajka, plus trochę jagód. Potrzeba i pomysł. 
Efekt? Absolutna rewelacja!
Podobnie wspólne szczęście potrzebuje odpowiedniego traktowania, szczypty szacunku, wiele miłości a przede wszystkim chęci i decyzji. Jeżeli do tego dodamy jeszcze trochę dobrego przeżywania, pielęgnowania wspólnego czasu, to mamy gotowy przepis. Przepis na wspólne szczęście. 







poniedziałek, 15 czerwca 2015

Zmiana planów

Miałam teraz mijać powoli kolejną granicę w drodze na planowaną od jesieni wyprawę w Alpy Rodniańskie. Mieliśmy mieć 6 dni wakacji w tym roku. Górska wyprawa - my i góry. Obok mnie leży spakowany niemal całkowicie plecak, kijki, namiot, reklamówka z zakupionym kilka dni temu prowiantem, mapy i pokrowiec przeciwdeszczowy na plecak. A ja siedzę sobie z bólem głowy, którego nie umiem niczym przegonić i zastanawiam się jak spędzimy ten długo planowany tydzień. Bo nie tak, jak planowaliśmy. 
Prognoza pogody dla Borșy  przewiduje całkowite zachmurzenie i ostrzega przed burzami z piorunami, a nasz samochód z wielkim trudem dowiózł nas wczoraj do domu, chociaż miał do pokonania tylko trochę ponad 70 km. Właśnie w tej chwili waży się jego najbliższa przyszłość w warsztacie mechanika. W zaistniałej sytuacji Małżonek Mój Kochany, jako głowa rodziny, i odpowiedzialny przywódca itd, itd, podjął decyzję o niewyjeżdżaniu. Decyzję mądrą i odpowiedzialną mniej więcej w takim samym stopniu jak nieprzyjemną. No i siedzę sobie i myślę co tu zrobić. A przy okazji myślę sobie, a ból głowy dodaje ciemnych barw temu myśleniu, jak nie poddać się złości, rozczarowaniu, zawiedzeniu i jakimś dziwnym, narastającym przekonaniom z cyklu "tak... nigdy już nie pojedziemy na taką wyprawę... mamy za mało kasy na podróżowanie... i za mało siły...i samochód jest stary... i w ogóle wszystko do bani..."
No i odkryłam, że miejsce i pogoda na najbliższy tydzień nie zależy ode mnie (bystra jestem, nie?), ale to JAK spędzimy ten czas leży właśnie w moich rękach. Kiedy Mąż wróci od mechanika mogę przywitać Go kawą i dobrym humorem, a mogę też smętną miną, rozmemłaniem i oczekiwaniem, że to On ma mi teraz fajnie zorganizować czas, bo obiecał mi góry i nie dotrzymał obietnicy. I co ja teraz mam robić? Niech się stara. W końcu mógł zaplanować jakieś inne góry, albo w innym czasie, nie? 

To ja wybieram. 
Mam nadzieję, że dziś uda mi się wybrać dobrze. 
I dobrze, mądrze i pięknie spędzić te najbliższe dni. 
I być pomocą i radością dla Mojego Ukochanego, który cieszył się na tę wyprawę jeszcze bardziej niż ja. 




Te drogi jeszcze na nas poczekają


















czwartek, 4 czerwca 2015

Nestor rodu


Mój ojciec pochodził z wielodzietnej rodziny, co spowodowało, że moje dzieciństwo było wypełnione różnymi spotkaniami rodzinnymi. Cała rodzina żyła bardzo blisko, najdalej mieszkający brat ojca, mógł dojść do nas piechotą w ciągu pół godziny. Wokół mnie było dużo życzliwych wujków i cioć, i zawsze mogłem liczyć na dobrą zabawę z kuzynami. Smaczku dodawało to, że byłem najmłodszy z całego mojego pokolenia, więc wszyscy się mną opiekowali. Lubiłem bardzo dni, kiedy nasze małe mieszkanie było specjalnie przygotowane aby przyjąć rodzinę na przykład na urodziny; przesuwanie mebli, ustawianie dużego stołu i pożyczanie krzeseł od sąsiadów. Myślę, że takim dowodem na bliskość i naprawdę dobre relacje w naszej rodzinie była wspólna praca. Co jakiś czas bracia zbierali się i wspólnie, w miarę potrzeb, remontowali kolejne mieszkania a  każdy służył drugiemu tym co sam umiał. Do dziś pamiętam „najazd” wujków gotowych do pracy kiedy tylko wprowadzaliśmy się do naszego nowego  mieszkania z małymi jeszcze wtedy dziećmi. Było głośno, wesoło, a i praca szybko posuwała się do przodu. Co prawda nie zawsze wszystko było zrobione idealnie, ale kto to dziś pamięta?
Dlaczego to dzisiaj wspominam?
Kilka tygodni temu udało mi się spotkać z najstarszym, i już jedynym żyjącym, bratem mojego taty. Wujek mieszka teraz aż ponad tysiąc kilometrów od naszego rodzinnego miasta, ale udało  się nam spotkać. Wujek i Ciocia przyjęli nas bardzo serdecznie. Byliśmy na prawdę mile widzianymi gośćmi. Spędziliśmy razem dosłownie kilka godzin, ale okazało się to niesamowitą podróżą w przeszłość. Godziny te były wypełnione przede wszystkim opowieściami o rodzinie. Albumy ze zdjęciami i pamiętnik wujka zostały ściągnięte z półki i wylądowały na stole, a wraz z nimi tysiące wspomnień. Przewijały się kolejne zdjęcia ze ślubów, chrztów i rocznic. Było dużo śmiechu, jednak łez też nie uniknęliśmy. Wszystko na nowo ożyło, a co więcej, mogłem dowiedzieć się rzeczy, o które jako najmłodszy, nie miałem czasu ani możliwości wcześniej się zapytać. Najbardziej barwnie przeżyliśmy wspomnienie o wyjeździe całej rodziny na przysięgę wojskową mojego ojca. Wujek ubrał mundur górniczy aby godnie reprezentować brata, a że przysięga odbywała się w dalekiej Ustce, wielu żołnierzy nie rozpoznawało munduru i na wszelki wypadek oddawało honory zgodnie z trzema gwiazdkami i belką na naramienniku (generał brygady). Dzięki temu cała rodzina uniknęła ogromnej kolejki po przepustki i w ogóle była specjalnie traktowana.

Kilka godzin pozwoliło mi na pewno lepiej poznać rodzinę  a ostatecznie także i siebie. To był naprawdę dobry czas. Dziękuję.