piątek, 31 maja 2019

Nasze włoskie wakacje 2 - Wenecja


Dwa dni w pochmurnej i deszczowej Wenecji. To miasto zawsze jest niesamowite. Pewnie trochę inaczej jest wśród tłumów turystów latem, ale teraz było ich jedynie bardzo wielu. Pierwszego dnia snuliśmy się uliczkami w zasadzie cały dzień. Dopiero sporo po południu mogliśmy powiedzieć "o, tutaj byliśmy trzy lata temu". Jedną z rzeczy, które nas zadziwiają w Wenecji jest jej ogrom. Samych mostów jest w niej podobno ponad 400! Uliczki, płace, kościoły, hotele, parki, pałace wszystko to na drewnianych palach wbitych głęboko w piaszczyste wyspy laguny. Niesamowity przykład tego, co ludzie potrafią. Fantastyczne, bajecznie bogate domy, pałace i kościoły a zaraz obok wąziutkie uliczki i domy z malutkimi oknami wychodzącymi na ścianę sąsiedniego budynku. Historia siły, sukcesu, bogactwa, uporu i ciężkiej pracy, ubóstwa, epidemii, rozpaczy skupiona jak w szle powiększającym w jednym mieście. Milion myśli...
Drugi dzień to  panorama Wenecji z tarasu widokowego Fondaco dei Tedeschi i  vaporetto czyli weneckie łódki-tramwaje i wyspy. Wenecka Laguna to 118 wysp i wysepek, ale byliśmy tylko na kilku z nich. Lido - pierwsza okazała się najbardziej zwykła, chociaż piaszczysta plaża z mnóstwem muszli i krótki jak się potem okazało, przebłysk słońca pozwoliły nam poczuć się jak na letnich wakacjach.
Burano - przeurocze miejsce pełne kolorowych domków i fantastycznych delikatnych koronek. Znów dość refleksyjnie. Podobno domki były kiedyś tak kolorowe aby marynarze bez problemu trafili do swojego po powrocie z rejsu.
Dzień bardzo szybko się nam zaczął kończyć, więc pojechaliśmy jeszcze na Murano. To tutaj produkują do tej pory szkło z Murano. Fantastyczne, rozjarzone sklepy - galerie, ceglane, ciemne domy i kościoły, spokój, cisza zaraz obok głównego turystycznego traktu.
Na koniec dnia wieczór w Wenecji.
Nie ma wyjścia - trzeba tu jeszcze wrócić.











wtorek, 28 maja 2019

Nasze włoskie wakacje 1


Jedziemy sobie a deszcz monotonnie obija się o dach i szyby auta. Chwilę ulgi przynosi już nawet przejazd przez tunel. Ale co tam i tak dobrze się bawimy. Tym bardziej, że jednak kilka krótkich chwil bez deszczu było. Zwiedziliśmy kolejne miasta, podziwialiśmy widoki i wypiliśmy po dwie kawy. Jedne już we Włoszech ale... te w Austrii były trochę lepsze. Serio. No cóż. Może to z powodu deszczu Włosi się pogubili. Mamy nadzieję, że wielokrotnie to naprawią.
Jeszcze w Austrii wczoraj zatrzymaliśmy się w miejscowości Melk - ogromne średniowieczne opactwo benedyktyńskie a u jego stóp niewielkie miasteczko. To wszystko nad pięknym modrym Dunajem, który akurat był raczej bury, ale co tam. Cała droga wzdłuż Dunaju była zresztą absolutnie piękna. Potem Gesause National Park. Wprawdzie mokro i mgliście ale być może jeszcze dodawało to górom majestatu. Spanko i rano śniadanie w deszczu. Dalej przez Alpy serpentynami zapierającymi chwilami dech w piersiach do Murau. W Murau podobno jest świetny browar, ale wypiliśmy tylko kawę, przeszliśmy się wzdłuż rzeki Mur, weszliśmy drewnianymi schodami na zamek, zeszliśmy na dół i napawaliśmy się pięknem. Po drodze do auta zakupiliśmy kilka dużych worków na parasole, otrzepaliśmy je na ile się dało z wody i wpakowaliśmy do auta. Jedziemy dalej. W Villach zatrzymaliśmy się jedynie aby stwierdzić, że w zasadzie nie ma po co, i dalej przez góry. Każdy kto jechał tą drogą do Włoch musi przyznać, że robią niezapomniane wrażenie. Znów spowite chmurami, wyłaniały się raz po raz zza zakrętów. Zatrzymaliśmy się w Maggio Udinese bo wydawało się tam ładnie i... było znacznie lepiej niż się zapowiadało. Piękne miejsce z ciekawą historią, o co zresztą we Włoszech nietrudno.
Dalej leje, więc nadal się nie spieszymy - zwiedzamy miasteczko Palmanova. Samo miasteczko takie sobie, ale mury! To dopiero są mury. Najlepiej pewnie wyglądałyby z lotu ptaka, ale póki co gwiazdę, która tworzą można zobaczyć na planach miasta albo... w internecie.


Pozwiedzaliśmy korzystając z przerwy w deszczu i jedziemy dalej. Możecie nam życzyć szerokiej drogi.








poniedziałek, 27 maja 2019

Wyrwać się z codzienności

Aż jestem ciekawa czy wszystkim powyższy obrazek kojarzy się z codziennymi obowiązkami i w ogóle z codziennością. Nam bardzo. Dość łatwo dajemy się zapędzić albo i zapędzamy się sami w wir codzienności i bywa naprawdę trudno z niego wyskoczyć. Podobnie jak chomik w kołowrotku. Biegnie zużywając mnóstwo energii i w ogóle nie zmienia swojego położenia. I czasem naprawdę jest mu ciężko wyskoczyć - kołowrotek nabiera prędkości, zwierzątko przebiera łapkami coraz szybciej, więc jeszcze przyspiesza i biegnie, i biegnie, i biegnie. I w pewnym momencie zwolnić jest o wiele trudniej niż biec dalej.
To właśnie ostatnio się nam przydarzyło. Piszę ten post w samochodzie, w drodze na wakacje, bo ostatecznie udało się nam wyrwać z naszego kołowrotka.
Kilka dni temu rozmawiałam z Przyjaciółką właśnie o tym wyrywaniu się. Bo trochę rzeczywiście jest tak, że musimy niemal dosłownie się wyrwać z oplątujących nas jak bluszcz stary dom codziennych spraw, przyzwyczajeń i obowiązków. One potrafią dość mocno trzymać. I chyba czym jesteśmy starsi, tym mocniej trzymają i więcej wysiłku wymaga to wyrywanie się. No cóż, nikt nie obiecywał wiecznej młodości.

Kilka tygodni temu kąpaliśmy się w morzu. Czego to się nie robi dla Przyjaciół, zwłaszcza takich, którzy akurat mają urodziny? Ponieważ trwał jeszcze sezon na morsowanie, nieoficjalnie zostaliśmy morsami.
Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że to doświadczenie jest trochę podobne do wyrywania się z codzienności, o którym pisałam powyżej. W zasadzie wszystko wokół nakłania człowieka do pozostania w znanym ciepełku. Polarek, kurteczka, kapturek... jaka woda?!!
Mokro, zimno, wiatr! Nigdy w życiu!
Ale kiedy się uda, okazuje się, że warto. Jeszcze jak warto!
O rany, ale wam to się chce - czasem słyszymy. To nie tak. Naprawdę często okropnie się nam nie chce. Przejechaliśmy już jakieś 60 km, a w głowach mamy nadal zdecydowanie więcej pozostawionych spraw niż radości z wakacji, ale już się wyrwaliśmy. Jedziemy!
I zaczynamy być coraz bardziej ciekawi jak będzie tym razem.

piątek, 24 maja 2019

Rozmawiajmy


Wraca żona do domu z pracy. Mąż wrócił wcześniej i to on dzisiaj przygotowuje obiad.
Żona wchodzi i odbywa się dialog:
- Dzień dobry, wróciłam!
- Dzień dobry, kochanie - odpowiada mąż.
- Co na obiad? - pyta głodna żona.
- Jesteś głodna i zmęczona po pracy, rozumiem - odpowiada mąż.
- Tak, jeść mi się chce okropnie - mówi żona.
- Rozumiem, że potrzebujesz odpoczynku i jedzenia, oraz masz nadzieję na przyjemną resztę dnia - odpowiada cierpliwie mąż, tonem pełnym zrozumienia i wsparcia.
- Hej, co na obiad pytam i czy w ogóle będzie? - pyta coraz bardziej głodna i nieco wytrącona z równowagi żona.
Ale mąż skończył niedawno kurs rozmawiania z żoną, jest także absolwentem wielu innych kursów i doskonale wie, że żona nie przepracowała problemów z dzieciństwa, i ma skoki hormonalne związane z cyklem, a on jest przecież Absolwentem Kursów, więc rozumie i z chęcią będzie odpowiadał na jej potrzeby.
Przytula żonę ze zrozumieniem, patrzy jej głęboko w oczy i mówi:
- doskonale rozumiem Twoje rozdrażnienie i chętnie pomogę ci się z nim uporać.
Żona wychodzi z domu trzaskając drzwiami, a mąż zjada lekko przypalony obiad i nic nie rozumie.
Kurtyna.

Historia nie jest na szczęście prawdziwa, ale niestety inspirowana doświadczeniem. Dość często pojawiają się tu i ówdzie dość podobne (przynajmniej na początku) dialogi , które dostają mnóstwo "lajków", serduszek i komentarzy "XXYZ - to dla ciebie". Oprócz tego, że też chcielibyśmy dostawać lajki i dużo komentarzy, post ten powstał także dlatego, że wrażliwość na potrzeby innych, zrozumienie i dobra rozmowa, to jednak coś trochę innego. Kursy komunikacji i im podobne są oczywiście potrzebne, wrażliwość na potrzeby innych - jak najbardziej. Ale "komunikacja idealna" nie istnieje. Największą chyba sztuką jest korzystać z wiedzy ale też wiedzieć kiedy odpuścić. Dobra komunikacja, to niekoniecznie wytrenowane w sali najlepsze nawet techniki, czy bardzo dobrze skonstruowane zdania. Pomiędzy zrozumieniem, a powiedzeniem "rozumiem cię" może istnieć ogromna przepaść. I kiedy z zapałem neofitów ćwiczymy tylko co poznaną Wiedzę, bywamy (i czasem słusznie) osądzani o sztuczność a nawet manipulację i...kompletny brak zrozumienia. Nawet zakładając najszczersze i najlepsze chęci, kiedy zakładamy "odświętny garnitur komunikacji" (bardzo spodobało mi się to sformułowanie; używa go Friedmann Schultz von Thun w książce "Sztuka rozmawiania") tracimy autentyczność, a z nią szanse na dobrą komunikację. Podobnie jak w życiu, nie zawsze jest czas i miejsce na odświętny garnitur :).
I najlepiej wychodzi jeśli wiedzę przemyślimy, pożyjemy z nią trochę, pomyślimy, pozwolimy by nas zmieniła i będziemy autentyczni.

Tak sobie myślę, że prawdziwe rozumienie drugiego człowieka zaczyna się od przyznania, że jest inny niż ja i dania mu do tego prawa. Jest inny. Myśli trochę inaczej, jego wyobrażenia ukształtowały inne niż moje historie, przeżył co innego, i nawet kiedy przeżywamy teraz coś razem - przezywa to z innego perspektywy. I to "inaczej" w żadnym wypadku nie oznacza "gorzej". Chociaż nie zawsze rozumiem...

PS. Kiedyś pisaliśmy o rozmawianiu. Poniżej linki do kolejnych postów:
Jak gadać, żeby się dogadać 1
Jak gadać...2
Jak gadać...3
Jak gadać...4





czwartek, 16 maja 2019

Pomiędzy "tylko nie mów nikomu" a "powiedz wszystkim" jest bardzo dużo przestrzeni


Zasadniczo nie komentujemy bieżących wydarzeń ale tym razem, ze względu na temat czujemy się w pewien sposób do tego wezwani. Nie widzieliśmy filmu "Tylko nie mów nikomu". Bardzo dobrze, że taki film powstał. I wielu, bardzo wielu powinno go zobaczyć. W chwili, w której to piszę film ma  17 087 849 wyświetleń. To dobrze. Może coś się zmieni, może to początek końca bezkarności. Oby.
A jednak sami nie chcemy oglądać tego filmu. Mnie osobiście po prostu nie stać na to emocjonalnie. Nie dlatego, że problem bagatelizuję, raczej dlatego, że go znam. Przeraża mnie i paraliżuje samo jego istnienie. Bo wiem, że istnieje. Po prostu nie potrafię.
Kiedy myślę o całej sytuacji, to dominującą emocją jest smutek i właśnie przerażenie.
Przeraża mnie, że taki film jest w ogóle potrzebny, że dopiero kiedy powstał i jest masowo oglądany zaczęła się jakakolwiek rozmowa o problemie.
Przeraża mnie atmosfera wokół filmu. Powtarzam - to, co się za jego sprawą dzieje jest potrzebne. Ale to trochę jak z operacją rozległego nowotworu - może zabić. Z jednej strony oczywiście to dobrze, jeśli fałszywy autorytet upada. Zdecydowanie dobrze, ale gdzie upadnie i co przygniecie? I co powstanie w zamian? Umarł król - niech żyje król! Jakoś nie widać w historii społeczeństw, które żadnego autorytetu nie miały. I można prowadzić długie dyskusje na temat wolności i mądrości społeczeństwa, które zbuduje nowy, wspaniały świat, ale...
I nie mniej przeraża mnie moja własna obawa, że kolejny raz po wielkiej awanturze, głosach oburzenia z jednej, a triumfu z drugiej - nic się nie zmieni. Minie jakiś dłuższy lub krótszy czas i pozostanie poczucie, że coś nieprzyjemnego się wydarzyło, ale w sumie przecież... było, minęło, to nie mój problem. To "oni" powinni coś z tym zrobić.
Przerażają  mnie reakcje - tych od "nie mam czasu na głupoty", ale równie mocno boję się i tych, którzy wieszczą "nareszcie się dostanie klechom" (i to jest wersja znacznie ułagodzona). Po tych pierwszych w zasadzie można się było podobnych reakcji spodziewać, ale i druga reakcja jest niebezpieczna. Ilość jadu, nienawiści, złości i... satysfakcji jest jak dla mnie niewiarygodna. I o ile oczywistym jest konieczność rozliczenia sprawców, konieczność egzekwowania prawa, które przecież mamy niezależnie od tego czy ktoś jest księdzem, nauczycielem czy murarzem, to mam wrażenie, że wielu naprawdę bezdusznie wykorzystuje tragedie i traumy innych do swoich małych celów. Choć wypisanych wielkimi literami. Nie dostrzegam współczucia dla ofiar wśród najgłośniej krzyczących.
To chyba najbardziej napawa mnie smutkiem i poczuciem bezradności. Bo za tym filmem stoją bardzo konkretni ludzie i ich bardzo konkretne tragedie. Nie bohaterzy filmu - konkretni ludzie i i ich bliscy, którzy zmagają się z tym jak dalej żyć z tak bolesną przeszłością. Jak kogokolwiek pokochać, zaufać? 
I jeszcze gdzieś za tym wszystkim, za filmem, reakcjami na niego i Tymi, którzy odważnie zmierzyli się z własną traumą i postanowili o niej opowiedzieć, są inni. Tacy, którzy z bardzo różnych powodów się na to nie zdecydowali. Którzy nadal nic nie mówią nikomu. 
Myślę, że między "tylko nie mów nikomu" a "powiedz głośno wszystkim" jest bardzo dużo przestrzeni. Źle jest nie powiedzieć nikomu, nie móc, bać się, wstydzić nie swojej winy. Oczywiście, że tak, ale trzeba przyznać, że czasem również źle jest głośno o niej krzyczeć, szukać zemsty, odwetu. Powracające przecież wspomnienie doznanej krzywdy boli i niszczy przez długie lata. Czasem na zawsze. Ale zemsta ma działanie nie mniej niszczące, a jej wspomnienie, jakkolwiek może dostarczać satysfakcji, raczej wiąże jeszcze mocniej niż uwalnia.

Kiedyś czytałam książkę Szymona Wiesenthala "Słonecznik" - dręczony poczuciem winy umierający esesman prosi więźnia - Żyda o przebaczenie masakry żydowskiego miasteczka. Ten osłupiały, wychodzi bez słowa i ... wiele jeszcze lat rozważa temat przebaczenia.
I ten temat, ta historia, dość natrętnie wiąże mi się ze współczesnymi wydarzeniami. To niezaprzeczalny fakt, że tylko przebaczenie ma moc uzdrowienia i uwolnienia ofiary od oprawcy. No bo jeśli mielibyśmy wymierzyć s p r a w i e d l i w o ś ć, to co trzeba byłoby zrobić zwyrodnialcowi?
I kim mieliby być kaci?
Tylko... jak przebaczyć?
I nie pomylić przebaczenia z lekceważeniem, z udawaniem, że nic się nie stało, kiedy stało się tak wiele złego.

I to wszystko sprawa, że przeraża mnie film, którego nawet nie widziałam.



czwartek, 2 maja 2019

Marzenie z dzieciństwa

Kiedy miałam jakieś 9 lat tata narysował mi górską polanę, na której stało schronisko a wokół był dywan z krokusów. Tata naprawdę umiał rysować i ołówkowy szkic bardzo pobudził moją wyobraźnię. Tym bardziej, że oprócz rysowania, tata naprawdę umiał też opowiadać.
Obrazek przedstawiał Polanę Chochołowską w Tatrach, gdzie tata co roku jeździł wiosną na narty. Opowiadał, jak zamiast na narty poszedł na wycieczkę i zobaczył całą łąkę pełną krokusów. 
Obrazek gdzieś się zawieruszył, podobnie zresztą jak tata, ale podkręcone przez dziecięcą wyobraźnię marzenie gdzieś tam, po cichutku sobie żyło. 
Z krokusami w Dolinie Chochołowskiej jest tak, że trzeba trafić w odpowiedni moment. Kwitną, oczywiście w kwietniu, ale trwa to jakieś dwa tygodnie najwyżej i jest zależne od pogody i raczej trudno zaplanować sobie urlop na konkretny termin. No chyba, że ktoś może planować wolne dni "jak zakwitną w Tatrach" krokusy :)
Lata mijały, a ich upływ widać zdecydowanie bardziej po mnie niż po Tatrach, dorosły moje własne dzieci, moje marzenie zakurzyło się i wyblakło, a krokusy kwitły sobie co roku. Aż tu nagle okazało się, że jedziemy w kwietniu w Tatry. Może tym razem? 
Nie wiem czy wszyscy tak mają, ale ja mam z marzeniami pewien problem. Kiedy już, już mają się spełnić mam ochotę się wycofać i zrezygnować, bo "wcale mi aż tak nie zależy". Prawda jest jednak inna. Chyba po prostu boję się rozczarowania. Kiedy takie własne, wieloletnie marzenie ma się spełnić, jest we mnie niepokój, strach nawet, że nie będzie tak, jak sobie wymarzyłam, że moje oczekiwania będą się zbyt boleśnie różniły od rzeczywistości. I... bywam gotowa z nich zrezygnować. 
Cudownie jest wtedy usłyszeć "nie marudź, jedziemy". I cudownie jest wiedzieć, że jeśli nawet się rozczaruję, nie będę w tym sama. I pojechać.
Prawda jest taka, że jeszcze na szlaku, widząc z oddali pierwsze drewniane domki Doliny Chochołowskiej sama przed sobą udawałam, że wcale aż tak mi nie zależy. Ale jak zobaczyłam...
Przepadłam z kretesem. Kwiatki, kwiatki i wszędzie kwiatki. Fioletowy dywan, nieco już przerzedzony w najbardziej nasłonecznionych miejscach zdecydowanie jest wart marzenia. I zrealizowania tego marzenia.
Może i realizowanie marzeń bywa ryzykowne, ale kto nie ryzykuje...
No i warto w realizacji marzeń wspierać się nawzajem - mojemu Mężowi zdaje się bardziej podobała się moja ucieszona mina i podskoki niż krokusy. :P