czwartek, 28 kwietnia 2016

Dzień dla nas


Od jakiegoś czasu mieliśmy na dziś zaplanowany "dzień dla nas". Dzień wolny. Nie pracujemy, niczego nie załatwiamy i niczego się nie uczymy. W kalendarzu wpisane (sztuka zarządzania czasem :) ) "WOLNE". No i plany - co zrobić z takim dniem. Jak wykorzystać go dobrze, tym bardziej, że takich dni wcale nie ma zbyt wiele. Padł pomysł: pojedziemy na Jurę i zrobimy sobie pierwszy wiosenny spacer - wędrówkę. Zobaczymy jak nam idzie po zimie i różnych zimowo-wiosennych przygodach ze zdrowiem. 
Wczoraj, czyli w środę cały dzień lało. Lało. Nadal lało. Cały dzień. I poprzednią noc też lało. I było +2°C. Wieczorem zaczęliśmy już kombinować, że może innym razem, że chyba nie warto, że może bez sensu, bo tylko zmokniemy. 
No dobra. Trudno. Posprzątamy mieszkanie, zrobimy sobie jakiś fajny obiad, posiedzimy, może zobaczymy jakiś film. 
Rano obudziło nas błękitne niebo i ostre słońce. 
I z radością ruszyliśmy na wycieczkę.
No więc...niezupełnie...
Bo już się nam odechciało. Przyzwyczailiśmy się do wieczornej myśli, że posiedzimy w domu. Że zrobimy trochę porządków, że będzie to dzień na miejscu, taki "dzień powoli". Łatwo jest przyzwyczaić się do wygodniejszego scenariusza; teraz to już nie warto, w sumie to inaczej się nastawiliśmy, a poza tym i tak wszędzie będzie mokro. Pojedziemy w przyszłym tygodniu. No nie, w przyszłym nie mamy czasu. O! 24 maja może być wolny. Ale gwarancji, że będzie pogoda nie ma. Może w jakiś weekend. Hmmm... Pierwszy wolny jest za połową czerwca. A słońce zagląda do okna. W końcu Głowa Rodziny podjęła decyzję - jedziemy dzisiaj. Dzień jest długi i nawet jak wrócimy późno, to co? Nikt w domu na nas nie czeka. O! 
I pojechaliśmy. 
Było absolutnie fantastycznie. Błękit nieba, słoneczny blask, świeża, wiosenna zieleń i biel jurajskich skałek. Szliśmy sobie kilka godzin i rozmawialiśmy o tym wszystkim o czym nie rozmawiamy na co dzień. Albo po prostu szliśmy sobie. Wspólne milczenie w takich miejscach też ma swoją wartość i urok.
Cudowny dzień. Jeszcze ciągle, choć wróciliśmy ponad godzinę temu, tak niewiele potrzebuję by znów się tam przenieść. Zamykam oczy i wciąż jeszcze czuję promienie słońca na twarzy i niemal słyszę śpiew ptaków, czuję zapach lasu i łąk. Znaleźliśmy wiosnę!
A tak niewiele brakowało, abyśmy tam jednak nie pojechali. Abyśmy dali się przygnieść codziennej sile grawitacji i nie skorzystali z okazji, którą dawał nam słoneczny dzień. Kolejny raz przekonałam się, w najlepszy z możliwych sposób, jak bardzo ważne jest wykorzystywanie tego, co mam i robienie rzeczy właściwych, choć niekoniecznie najwygodniejszych. 
Daj, Boże, pamiętać o tym na dłużej!

A to jeszcze kilka zdjęć z naszej wycieczki:









czwartek, 21 kwietnia 2016

Małżeństwo bliskości

Dziś będzie o małżeństwie bliskości. To nie pomyłka. Nie chodzi o rodzicielstwo bliskości, a przynajmniej nie tym razem. O tym ostatnim, jest ostatnio mnóstwo wszędzie. Poradniki, artykuły, blogi parentingowe ukazują "nowe światło". I dobrze robią. To ważne, żeby dziecko wychowywało się w bliskości rodziców, żeby budowało zdrowy styl przywiązania. To pomoże kiedyś jemu i innym. A poza tym fajnie jest być blisko swojego dziecka. Można się bardzo, bardzo wiele nauczyć i wiele razem przeżyć. No, ale miało nie być o rodzicielstwie, tylko o małżeństwie. Bo małżeństwo też potrzebuje bliskości. I czasem celebrując rodzicielstwo bliskości, zapominamy o naszym małżeństwie. Teraz dzieci są małe, albo już wprawdzie duże, ale bardzo wymagające, nie mamy warunków. Przecież się kochamy i wrócimy do siebie, do bliskości jak przed dziećmi później. Jak dorosną. Jak będzie więcej czasu. Jak się trochę ogarniemy.
A czas mija.
I często okazuje się, że nie bardzo jest do czego wracać. Można to wszystko odbudować. Jasne, że się da. Ale może warto nie burzyć?
Kiedyś słyszałam że najlepszą rzecz jaką mogą dać dziecku rodzice, to kochać się nawzajem prawdziwą, głęboką miłością. I myślę, że jest to prawda. To daje poczucie bezpieczeństwa i porządku na świecie. Tak powinno być.
Jasne, że dzieci są ważne teraz. Nawet bardzo. I nigdy już nie będą takie słodkie, bezbronne i niewinne. Ale nawet się nie obejrzysz, jak będziesz świętować 25 rocznicę ślubu, na którą twoje maleństwa...zaprosisz. I jak będą mogły, to się na tej uroczystości zjawią. Oby miały na co przyjeżdżać.
No i stąd moja dzisiejsza refleksja.
Małżeństwo bliskości. Oparte na wzajemnym zauważaniu potrzeb, na czułości i bliskości fizycznej, na spaniu razem (bardzo warto chodzić spać o tej samej porze), na wierze w to, że konflikty da się rozwiązać na drodze dobrej komunikacji, na unikaniu jakichkolwiek form przemocy i przymusu, na wzajemnej obserwacji i dostosowywaniu się do siebie nawzajem, w końcu na zachowaniu równowagi (tak, to tuningowane zasady budowania bezpiecznych relacji w ramach rodzicielstwa bliskości :).
Jako dorośli, małżonkowie, potrzebujemy w zasadzie tego samego co wówczas, kiedy byliśmy dziećmi: miłości, szacunku, życzliwości, uwagi, troski, zainteresowania, bycia ważnym dla Tego Drugiego. Któż tego nie pragnie?!
I możemy to sobie nawzajem dawać. Nawet jeśli nasi rodzice nie znali idei rodzicielstwa bliskości i teraz nasz styl przywiązania jest "taki sobie". Możemy to przecież zmienić. Teraz zależy to już od nas. Możemy mieć wpływ na siebie samych i na nasze dzieci. Jeśli tylko podejmiemy wysiłek. Ten wysiłek wobec dzieci jest oczywisty. Wobec współmałżonka już niekoniecznie. Bo on (ona) przecież powinien. No przecież musi zrozumieć! Jest dorosły/ dorosła!
I czy tylko dlatego nie stać mnie na wielkoduszność?.. Na zrozumienie, szanowanie inności (na początek, potem można się nią nawet zacząć cieszyć), akceptację, miłość i troskę.
Dbajmy o siebie. Stwórzmy "małżeństwo bliskości".


Teraz widzę jakie to było ważne. Jedno dziecko 200 km w lewo, drugie prawie 100 na prawo; my pomiędzy. Wieczór. Siedzimy sobie w dużym pokoju. Mamy czas na rozmowę. Może film? Albo pójdziemy na wieczorny spacer. W końcu wiosna. Mamy czas. Teraz wreszcie mamy go nawet całkiem sporo. Doczekaliśmy tych błogosławionych chwil, o których marzą rodzice maluchów i starszych nieco dzieci. Nie obchodzą nas kolacje, bajki na dobranoc, piżamki, umyte ząbki, odrabianie lekcji, kłótnia z kolegą ani jakieś siedemset tysięcy innych rzeczy. Ani nawet "mamo, tato, a on...! "
I, co ważniejsze, to jest naprawdę dobry wieczór. Lubimy się. Mamy o czym rozmawiać. Stworzyliśmy małżeństwo bliskości i powoli zbieramy tego owoce.
Warto było!

piątek, 8 kwietnia 2016

No to jak sobie radzić z tymi zranieniami?

Pisałam ostatnio o zranieniach i o tym, że trudno z nimi żyć. Ale też o tym, że kiedy udaje nam się przebaczyć i zrozumieć, to zaczyna się prawdziwa, głęboka relacja. To prawda. Dopiero wtedy otwiera się przed nami całkiem nowy świat. To prawda, podtrzymuję, ale podtrzymuję również, że bywa to trudne. Nawet zwykle jest trudne, nawet bardzo.
Tak sobie myślę, że trzeba napisać o tym trochę więcej, bo fajnie, w sumie każdy chyba wie, że tak to działa, ale jak to zrobić? Tak w praktyce, w poniedziałek, kiedy dzieje się między nami coś delikatnie mówiąc nie najlepszego. Bo przecież kiedy wszystko jest w najlepszym porządku to wszystko wydaje się takie oczywiste. A jak będzie gorzej to... no właśnie. To się zobaczy, to jakoś przecież będzie. No i niekoniecznie. Myślę, że warto w takim właśnie fajnym, spokojnym i dobrym czasie zająć się tym, co przecież wcześniej czy później nadejdzie. Bo już wiem, że niestety znów nie damy rady tego uniknąć.  
Jeśli zbudujemy system wczesnego ostrzegania i procedury postępowania w takich krytycznych momentach będzie nam o wiele łatwiej. Zwłaszcza jeśli się do nich zastosujemy.
Sama staram się tak właśnie robić i będąc przygotowana na złe, oczekuję jednak dobrego :)
Poniżej kilka moich własnych, sprawdzonych sposobów. Dotyczą mnie i Męża, bo, jak ostatnio pisałam nikt tak mnie nie potrafi wkurzyć jak właśnie on, ale też na nikim innym aż tak mi nie zależy. No więc piszę o mnie i o nim, ale zasady staram się wykorzystywać we wszystkich relacjach w jakich jestem. Bo wszystkie czasem przechodzą przez trudności. Oto one (sposoby, a nie trudności ) :
1. Zatrzymuję emocje.
Swoje a nie Męża, bo na nie mam większy wpływ. Mimo wszystko. To nie jest łatwe, ale niezbędne. Emocje są fajne i potrzebne, ale nie zawsze pomagają. W tym często ratuje mi życie przestrzeganie Zasady nr. 6, o której już pisałam, więc nie będę się powtarzać (ale można o niej tutaj przeczytać - Zasada nr 6 )
2. Zakładam, że Mąż ma dobre chęci. 
Znam go dość długo (jesienią będzie 30 lat, to jest kawał czasu) i to ułatwia, ale w sumie od początku rozmawiając, obserwując, widziałam, że jest to facet, który się stara. I myślałam, że warto to zauważyć i docenić. 
"Dobrymi chęciami piekło jest brukowane" - jedno z najbardziej krzywdzących przysłów, jakie znam. Jeśli ktoś tylko gada, ale nic nie robi, inna sprawa; ale jeśli stara się, podejmuje wysiłek, ale mu nie wychodzi, albo wychodzi źle, to być może na prawdę nie jest to jego wina? Tutaj piękny obrazek z mojego ostatnio ulubionego filmu - tak, "Pan Hoppy i żółwie", tak, wiem, już o nim pisałam :) - Pani Silver mówi Panu Hoppy: "- na prawdę nie powinieneś tak postąpić. Ale jeśli mężczyzna tak bardzo się stara, żeby uszczęśliwić kobietę, to to oznacza, że naprawdę mu na niej zależy". I kiedy jestem zła o jakąś sprawę, rozczarowana czy co tam jeszcze, kiedy tylko uda mi się zatrzymać, zadaję sobie pytanie: "czy naprawdę wolałabym, żeby się NIE starał?" 
Pan Hoppy i Pani Silver
3. Pamiętam, że Mąż to też człowiek. 
To nie kwestia tego czy ma prawo do pomyłek, błędów, złego humoru czy zmęczenia. To kwestia realnych oczekiwań. Nikt nie ma prawa ranić drugiego człowieka. Ale czasem to się po prostu zdarza. Jesteśmy ludźmi, a ludziom nie zawsze się udaje, nawet jak chcą dobrze. A na dodatek ludzie nie zawsze chcą dobrze. Tutaj uwaga. To, że pamiętam (rozumiem, zatrzymuję etc.) nie oznacza, że zawsze pamiętam (rozumiem, zatrzymuję etc.), a tylko to, że się staram. Nie zawsze mi wychodzi. Bo żona to też człowiek.
4. Czas nie leczy ran. 
Niestety. Może drobne draśnięcia, w rozsądnych ilościach, sam czas jakoś załatwia. Ale zwykle jeśli nie załatwimy problemu, nie oczyścimy i nie opatrzymy rany porządnie, będziemy mieli problemy. Rana będzie się otwierała, jątrzyła i w końcu może zatruć cały organizm. Niektóre trudne sprawy, zranienia, których się dopuszczamy wymagają takiego oczyszczenia i opatrzenia. I to czym szybciej - tym lepiej. Nie ma na co czekać. Podobnie jak w medycynie. Przeprosić, naprawić. Tego nie da się zrobić bez rozmowy. I mamy na koncie takie całonocne. Na te rzeczy potrzeba zwykle wiele czasu, ale przecież czas i tak mija. I od nas zależy czy nas niszczy, czy leczy.
5. Wybaczenie to decyzja. 
To ja decyduję czy wybaczam i idziemy dalej, czy trzymam w sobie urazę, czy może nawet ją pielęgnuję. Mój wybór. Kluczowa sprawa to czy myślę o sobie i o tym jak strasznie mnie zabolało, czy jednak o tym, że chcemy coś razem tworzyć.  
6. Oddaję to wszystko Bogu. 
Ja wierzę, że On mi pomaga i dodaje sił, a On to robi. I jestem Mu wdzięczna.
7. Trzeba to wprowadzić w życie. 
Nie jest to łatwe, ale można się tego nauczyć. 

Powodzenia!






poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Jak radzić sobie ze zranieniami w relacji?

Prześladują mnie ostatnio historie o zranionej miłości. Głównie w postaci filmów. Możliwe, że zaczynam mieć obsesję, ale w kilku ostatnio przeze mnie oglądanych jakoś ten temat ciągle się przewija. On kocha ją, ale ona go rani. Albo w ogóle zabija. Albo ona go kocha a on okazuje się draniem. Jestem teraz chora i, przyznaję, jest to czas obfitujący w oglądanie filmów. Coś trzeba robić. Ale bez przesady. Są przecież na świecie inne historie. Jedna z nich została opowiedziana w filmie "Pan Hoppy i żółwie" (2014, Judi Dench i Dustin Hoffman, polecam). Film ten uratował "czarną serię", chociaż też jest trochę o tym jak ludzie ranią się pomimo najlepszych chęci. 
W każdej relacji, czy to rodzinnej czy nie-rodzinnej, koleżeńskiej, małżeńskiej czy przyjacielskiej zdarzają się lepsze i gorsze czasy. Czasem ktoś kogoś nie zrozumie, albo zrozumie, ale źle, czasem skupia się na sobie i nie liczy z tą drugą osobą, czasem jest zmęczony. Czasem chcielibyśmy najlepiej, a wychodzi... jak zawsze. Naprawdę niewiele trzeba aby zranić i równie niewiele, by zostać zranionym. Czym bliższa relacja, tym bardziej boli.

Są tylko dwa sposoby aby całkowicie tego uniknąć. Jeden to stworzyć relację tak powierzchowną jak ścianka mydlanej bańki. Drugi sposób to relacja jak wspomniana bańka trwała. Można? Można. 
I czasem, siłą rzeczy, właśnie takie są nasze relacje, bo trudno je nazwać więziami, ze współpracownikami, znajomymi z akademika, panią ze sklepu obok, czy te, które mamy wyłącznie w sieci. Nie zamierzam nikogo nakłaniać do tego, by miał z innymi wyłącznie więzi głębokie, trwałe i znaczące. Sama oszalałabym bardzo, bardzo szybko. Ale tymi powierzchownymi, kruchymi i nieważnymi nie warto się specjalnie zajmować. Tyle, ile zajęło mi to do tej pory zupełnie wystarczy. 
Tylko powstaje pytanie czy życie wśród takich mydlanych baniek to coś, co będzie nas satysfakcjonowało przez kolejne lata. Czy taka relacja, da nam radość, satysfakcję, bliskość? Niestety nie. Coś za coś. Nie będzie bolało, fakt, nikt mnie nie zrani, też fakt, ale...
Ponieważ wszystko w życiu kosztuje, i za taki pomysł płacimy. Samotnością. Tym, że nie masz się nawet z kim porządnie pokłócić. 
Ech...życie. Jak blisko to boli, jak daleko...też boli. Trochę to działa jak zaklęcie w bajce. Jesteś potworem i przestaniesz nim być tylko, jeśli ktoś cię pokocha. Ale jesteś potworem i nikt cię nie pokocha, niestety. 
Ale gdyby tylko.
Łatwe to to nie jest. Odpowiedź na pytania kto najbardziej mnie w życiu zranił, kto najbardziej mnie wkurzył, kto był wobec mnie najbardziej niesprawiedliwy i czyje złe słowa najbardziej mnie w życiu bolały jest jedna. To mój własny mąż. Mój ukochany. To jego niewrażliwość dotyka najbardziej, to on wie jak mnie zranić i czasem to robi. I vice versa. Nikt nie potrafi tak mu zaleźć za skórę jak pisząca te słowa. 
"Na dobre i na złe" - oj, jak chętnie usunęlibyśmy te "złe", ale jakoś ciągle nie potrafimy. Co więcej jakże często sami jesteśmy tego złego źródłem. 
Na szczęście prawdziwa miłość, przyjaźń jest możliwa nie tylko w bajkach dla dzieci. Jeśli nauczymy się wybaczać, rozumieć i stawiać dobro drugiej osoby przed swoim to się nam udaje. Nie jest to łatwe, ale jest możliwe i kiedy jednak, na przekór przeciwnościom doświadczamy prawdziwych, głębokich i znaczących relacji, nie ma większej radości. Jeśli tylko unikamy bólu, może się nam udać i rzeczywiście przez jakiś czas nic nas nie dotknie, ale jeśli na ten ból się zdecydujemy i go pokonamy zaczyna się prawdziwa, pełna satysfakcji więź.