sobota, 30 lipca 2016

Rodzicu - wyślij dziecko do lasu! - czyli obóz "Nieustraszeni"

Kolejny, trzeci już raz część lipca spędziliśmy na obozie "Nieustraszeni" w Pobierowie. I kolejny, trzeci już raz było fantastycznie. Męcząco, ale wspaniale. Tak to już jakoś jest, że jak coś jest naprawdę wspaniałe, to zwykle też męczące :)

Tematem obozu była "Wyprawa życia" i wokół tejże wyprawy "kręciły się" obozowe sprawy. Każdy miał czas na zastanowienie się nad swoją własną. No bo jednak niezależnie od wieku i pozycji w obozowej "hierarchii" każdy z nas właśnie pokonywał jakiś jej etap. Skądś się na tym obozie wzięliśmy przecież, nie?
O skutkach tego zastanawianie się może kiedy indziej. Teraz o dzieciach, które na tym obozie były (pisałam już, że świetne dzieciaki?). W zasadzie część z nich, była już pełnoprawną młodzieżą, ale ja sama zaczynam powoli mieścić się w kategorii wiekowej, dla której wszyscy przed "trzydziestką" to dzieciaki. Ech...
No, ale do rzeczy.
Obóz, jak to obóz - las, stare wojskowe namioty, kanadyjki (dla niewtajemniczonych: kanadyjki to takie składane łóżka z drewnianym stelażem i płótnem), menażki, które samemu trzeba umyć po posiłku, komary, brudne nogi, rynienka z zimną wodą do mycia i tak dalej, i tak dalej. Jeśli chodzi o warunki - szału nie ma. Chociaż... niektórzy są skłonni uważać wakacje spędzane w ten sposób za istne szaleństwo. 
Podczas jednego ze spotkań, jakie na obozie mieliśmy, odwołaliśmy się do hartowania - że tak jak hartujemy ciało, tak warto tez hartować ducha. Fajne porównanie, nie?
No więc nie. Kompletny niewypał. Dzieci nie wiedzą co to jest hartowanie. Serio! Po kilku podpowiedziach załapały o co chodzi, ale takie tłumaczone porównanie to jednak lipa. Warto zauważyć, że były to dzieci, które na ten obóz "w dziczy" jednak przyjechały. Czyli hartowanie znają przynajmniej w praktyce. Ha, ha... 
No tak, ale na poważnie - jak przejść swoją wyprawę życia, jeśli nie umiemy i nie uczymy się pokonywać żadnych przeciwności? Jeśli unikamy nawet chwilowych niewygód, i przed nimi, za wielką czasem cenę, chronimy nasze dzieci. Kilkoro z nich deklarowało, że rodzice chcieli ich wysłać na jakieś "lepsze kolonie, wie pani, za granicę albo do jakiegoś wypasionego ośrodka, ale ja chciałam/ chciałem być tutaj, bo tu jednak jest o wiele lepiej, chociaż jest gorzej" (cytat z pamięci, ale możliwie dokładny). 
To przykra pułapka. Jeśli uda się nam uratować nasze dzieci przed wszystkimi możliwymi niewygodami, przed każdą trudnością, to nie powinniśmy się raczej dziwić, że nie tyle idą gdzieś, gdzie my byśmy nie poszli, ale raczej w ogóle nigdzie nie idą. No bo jak tylko próbują, napotykają trudności. A nauczyliśmy ich, że trudności należy unikać. I teraz często naprawdę nie wiedzą jak sobie z nimi poradzić. Ich świat się kończy jeśli nie mają wi-fi, frytek, chipsów i nieograniczonego dostępu do prysznica. Ktoś ich tego nauczył. 
My - rodzice, mamy doświadczenie i mądrość, które zdobyliśmy. Zdobyliśmy! Bo je się zdobywa. Nie można ich dostać ani kupić. Ani odziedziczyć, niestety. 
Dlatego warto czasem wysłać dzieci do lasu :)


PS. Nie jest to artykuł sponsorowany. Obozy "Nieustraszeni" są po prostu świetne i dlatego sami na nie jeździmy :)


czwartek, 14 lipca 2016

26 rocznica ślubu - jak udało się nam nie znudzić naszym małżeństwem

Tak. Właśnie dziś minęło 26 lat od tego dnia, w którym powiedzieliśmy sobie TAK! No więc świętujemy! Plany były wyjazdowo-wycieczkowe, ale okoliczności życia i przyrody dość skutecznie je pokrzyżowały. Ad 1) zapłaciliśmy trochę większe (tak ze dwa razy) OC za samochód niż planowaliśmy wcześniej i to się przekłada odwrotnie proporcjonalnie do zasobności naszego portfela i ad 2) pogoda spłatała nam figla i jest dziś ciemno, zimno, ponuro, deszczowo i wietrznie. Brrr. Dobrze, że to dziś jest taka pogoda a nie te 26 lat temu, ale i tak brrrr. No i tak doszło do tego, że świętujemy zupełnie inaczej niż planowaliśmy. Życie. Byliśmy na basenie, na pysznym obiedzie i na kawie, potem posiedzieliśmy sobie w domu. Teraz Pan Mąż poszedł pobiegać (jest moim bohaterem) a ja usiadłam, bo w czwartki piszę bloga. Nie mieliśmy żadnych gości, żadnej pracy i żadnych spotkań. Tylko my we dwoje. Absolutnie cudowny dzień. Nie żebyśmy nie lubili ludzi, ale pracujemy z nimi na co dzień, więc ten dzień był i jest nadal tylko dla nas. Powoli, spokojnie, napawam się każdą jego chwilą. Wspominaliśmy, bo jak nie wspominać przy takiej okazji? Kawał czasu, nie? W toku rozmów i wspomnień ustaliliśmy kolejny raz, że decyzja o byciu razem na dobre i złe była tą najlepszą, jakiej mogliśmy dokonać. Czasem było łatwiej, milej i przyjemnie, czasem gorzej i trudniej (w końcu to przecież 26 lat), ale nigdy, nigdy się nie poddaliśmy. Byliśmy zawsze dla siebie nawzajem. Na dobre i złe, tak jak obiecywaliśmy. No i teraz, niekoniecznie odpuszczając walkę, zaczynamy spijać śmietankę. 
Dziś czytałam artykuł o tym, że ileś tam procent ludzi po iluś tam latach małżeństwa jest znużonych związkiem, sobą nawzajem i życiem w ogóle. Dopada ich nuda i melancholiczne nastawienie do relacji. Miało być pięknie, jest jak zawsze i w sumie tego można się było spodziewać. Dojrzali ludzie godzą się na połowiczne szczęście, jakiś tam, ale nie za wysoki poziom satysfakcji i rozumieją, że zainwestowali w związek tyle, że nie warto już z tego rezygnować. Brrrr! To gorsze niż dzisiejsza pogoda!!! Kiedy już całą sobą uznałam, że to straszne, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego ja nie mam takich refleksji. Dlaczego Pan Mąż czasem okropnie mnie wkurza - nikt inny tak nie potrafi i już to samo czyni go wyjątkowym :P, dlaczego od tylu lat ogólnie go podziwiam i uwielbiam, ale zasadniczo nigdy nie wydaje mi się nudny. Mam wrażenie, że w drugą stronę jest tak samo. Zapytam jak wróci z tego biegania.
No ale do sedna. Jak to zrobiliśmy? Dlaczego nam się jednak udaje?
Chyba jest kilka spraw na które zwróciłam uwagę. Zresztą nie pierwszy raz, bo czasem ktoś pyta, ale 26 rocznica jest chyba fajnym dniem na tego rodzaju podsumowanie:
Pamiętamy o naszej obietnicy i żyjemy w jej konsekwencjach - obiecaliśmy sobie, że nam się jednak uda - w końcu czym innym jest małżeńskie ślubowanie? - i walczymy o to każdy z osobna. Tak, generalnie "dobrze nam razem", ale są chwile kiedy to razem nie jest takie oczywiste. Kiedy jest trudno, kiedy się nie umiemy dogadać, kiedy jedno ma serdecznie dość drugiego, po prostu przypominamy sobie, że do czegoś się zobowiązaliśmy. Tak się składa, że nie obiecywaliśmy sobie, że będę miła, jak ty będziesz miły, będę cię szanować jak ty będziesz, etc. Było inaczej i warto o tym pamiętać. Po prostu. Będę Cię kochać całym moim życiem i do końca tego życia. 
Mam nadzieję, że potem też znajdziemy jakiś sposób :)
Jesteśmy sobie bezgranicznie wierni - możemy sobie ufać na każdym poziomie życia i oboje o tym wiemy. Zawsze, wszędzie i w każdych warunkach. Wierność. We wszystkim. W najdrobniejszych rzeczach i w najpoważniejszych. Nikt nigdy, przenigdy nawet nie zbliża się do tego miejsca, które w moim życiu zajmuje mój mąż. Kropka.
W artykule, który czytałam (nie podaję jaki to artykuł, bo zasadniczo był głupi) było napisane, że monogamia jest zdaniem psychologów ewolucyjnych wytworem rozwiniętego umysłu a nie ewolucji (chodziło o to żeby nie być zbytnio do tego modelu przywiązanym, bo przecież ewolucja, wiadomo...). Generalnie chyba niezbyt szanuję wnioski naukowe psychologów ewolucyjnych ale tu mają rację. To decyzja mojego rozwiniętego umysłu. Co siejesz to zbierasz. Polegasz na decyzjach rozwiniętego umysłu - masz konsekwencje, polegasz na instynktach wytworzonych przez ewolucję - też masz konsekwencje. Wolę moje.
Bawimy się, kiedy tylko możemy - czasem to łatwe, ale czasem trzeba trochę wysiłku, pokonania "niechcemisia", zerwania z przyzwyczajeniami, znalezienia czasu, zaplanowania, a czasem zgody na spontaniczność (pakuj się kochanie, za 15 minut jedziemy na wycieczkę), czy niewygodę. W zasadzie zawsze okazuje się potem, że było warto.
Walczymy i się nie poddajemy - ileż razy, wkurzona, mam ochotę wyjść, a jednak nie wychodzę, mam ochotę trzasnąć drzwiami, a jednak nie trzaskam, ileż razy mam ochotę (to najczęściej) przestać się szarpać, kłócić, tłumaczyć oczywiste rzeczy, dać sobie (i Jemu) spokój, iść spać (w końcu przecież zasnę) i olać rzeczywistość (i Jego). Odpuścić, umyć okna, sprzątnąć na błysk kuchnię, iść pobiegać, poćwiczyć, przestawić meble, cokolwiek, byle nie wracać do jakiejś głupiej historii, która się nam przydarzyła. No i tego właśnie jednak nie robię. Co ciekawe, po kilku rozmowach okazało się ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, że nie tylko ja. Normalnie nie mogłam na początku uwierzyć! No i rozmawiamy. Wałkujemy jakieś głupie sprawy czasem do późnych godzin... porannych. 
Nie można mieć poczucia zwycięstwa, jeśli nie brało się udziału w żadnej bitwie. I tak sobie myślę - czy to przypadkiem nie sedno problemu tych znudzonych małżeństw. Jeśli o nic nie walczą, to w niczym nie odnoszą zwycięstwa i nie ma czego świętować. No bo co to za sukces - równo przycięta trawa w ogródku? Błyszcząca nowością kuchnia, buty dopasowane do torebki, zegarka, kolczyków i naszyjnika, a to wszystko do krawata męża? 
Jakie walki, takie zwycięstwa
I tak, po 26 latach, siedzę sobie w dużym pokoju przy komputerze, czekam na Biegacza i myślę jaką szczęściarą jestem. 
Siedzę sobie i myślę o wdzięczności.





PS. Biegacz wrócił. Zapytałam. Nie jestem nudną żoną. 
Wiedziałam! :)





czwartek, 7 lipca 2016

Slot Art Festival #spotkanie

Slot Art Festival. Trudno się doliczyć, który już raz wakacje zaczynamy właśnie tutaj. Wspominamy stare miejsca, minione chwile (także te, w których festiwal odbywał się jeszcze w Giżycku) i nieodmiennie stajemy zadziwieni patrząc na kolejne „dzieci festiwalu”, które tak bardzo urosły…
Kilkanaście lat, to samo miejsce i ten sam Festival. No właśnie – ten sam? Czy może jednak za każdym razem inny?
W każdym kolejnym roku poznajemy tu nowe osoby; wiele naszych przyjaźni narodziło się właśnie tutaj. Wiele lat temu, ale i w zeszłym roku. Z niektórymi ludźmi czujemy się naprawdę blisko związani, chociaż praktycznie widujemy się tylko tutaj, z innymi spotykamy się także w innych miejscach, ale Slot i tak jest czymś co naprawdę nas łączy. Kawałki ich życia znajdują miejsce w moim własnym. Splatają się i to tworzy nasze życie. Te spotkania zmieniają każdy festiwal, a niektóre z nich zmieniły całe moje życie. Ciągle jeszcze nie wiem kogo SPOTKAM w tym roku.
Zapytana o to dlaczego tu jeżdżę, co mnie tak ciągnie, że dwunasty rok z rzędu ustalam swój wakacyjny plan zaczynając od sprawdzenia terminu następnego Slotu od razu odpowiedziałam: ludzie. To ludzie tworzą tę niepowtarzalną atmosferę, to ludzie i zmieniające życie spotkania z nimi.
Spotkanie – tytuł, przewodni temat festiwalu w tym roku. Z mojego punktu widzenia nic nie mogło lepiej trafić.