czwartek, 27 października 2016

Gdy targają nami emocje

Historia prawdziwa:
Idziemy sobie. Jesień... Wokół piękne kolory, lekki wiaterek, słońce. Piękny dzień. Wspaniale, że można czasem tak sobie po prostu iść. Jest dobrze, miło, przyjemnie. Lubimy się.
10 minut później:
Łazimy nie wiadomo po co, trzeba było zostać w domu! Przynajmniej zrobilibyśmy może porządek. Zimno, buro, głupia jesień. Może i dziś świeci słońce, ale i tak wcale nie grzeje. No i ciekawe jak długo poświeci. Jutro na pewno zacznie lać. Bez sensu takie łażenie. Spacery powinny być zabronione. Jest paskudnie. Wcale się nie lubimy, nie umiemy nawet rozmawiać.
Co różni te dwa powyższe obrazki? Te 10 minut, w czasie upływu których jedno z nas coś powiedziało, a drugie odpowiedziało nie tak jak oczekiwało to pierwsze. Wtedy to pierwsze poczuło się urażone i znów coś powiedziało. To drugie też poczuło się urażone. I też coś powiedziało. I tak jeszcze trzy razy.
I to wszystko.
Coś Ci to przypomina? Mi tak.
To mój dzień. Wczoraj/dwa dni temu/ tydzień... Czasem taki dzień jest częściej, czasem rzadziej. Życie.
I nie ma żadnego znaczenia kto zaczął.
Co jest z nami nie tak? Dlaczego ciągle i w różnych relacjach sobie to nawzajem robimy?
No i najważniejsze - jak sobie z tym radzić?
Światło na całą sprawę może nam rzucić biologia - bodziec (czyli to, co jedno z nas, to pierwsze, powiedziało) dociera do środkowej części mózgu, która przygotowuje odpowiedź na ów bodziec na dwa sposoby: jeden to wytworzenie odpowiednich hormonów, a drugi to rozważna, sensowna reakcja. To ogromne uproszczenie, ale tak mniej więcej to działa. Hormony mają nam pomóc przestraszyć się i uciec (ewentualnie się obronić), albo ucieszyć się i przytulić. Przygotowanie analizy sytuacji i sensownej reakcji ma nam pomóc...sensownie zareagować. Hormony zwykle są szybsze.
I to jest genialne rozwiązanie, gdy atakuje nas tygrys. Ale nieco gorzej się sprawdza, gdy mąż lub żona zadają nam jakieś niewinne pytanie, które w meandrach naszego umysłu zahacza o jakiś czuły punkt w naszej pamięci. Reagujemy automatycznie jakby... zaatakował nas tygrys. A to nie on przecież.
I kłopot gotowy.
I co teraz? No na całe szczęście możemy jednak coś z tym zrobić. Jak wiadomo człowiek to taki stwór, który potrafi się uczyć. I różnych reakcji na własne emocje można się nauczyć także. Jest to nawet dość proste. Niestety również dość trudne. Nie skomplikowane, proste. Ale właśnie trudne. Cała sprawa polega na tym, żeby mój mózg nauczył się co jest groźne, a co nie. I da się to zrobić. Niestety, oprócz tego, że jest to trudne, zajmuje też czas, a tego mamy niewiele. Prawda jest taka, że emocje podążają za naszym zachowaniem. To znów uproszczenie, ale tak to działa. Jeśli podczas deszczu przewrócisz się na rowerze i poważnie potłuczesz, kiedy znów przyjdzie ci wsiąść na rower, tym bardziej podczas deszczu, będziesz się bać. Coś zrobiłeś i teraz pojawiają się emocje. Nie idziesz na rower, bo się boisz, więc, wraz z upływem czasu, jest ci coraz trudniej. Mija 5 lat i zupełnie nie lubisz, nie chcesz i w ogóle nie będziesz jeździć na rowerze. Dlaczego? Dlatego, że zamiast pociągnąć swoje emocje za swoim zachowaniem, pozwoliłeś (czy pozwoliłaś), żeby to one tym zachowaniem kierowały. Jeśli użyjesz tej drugiej drogi, przeanalizujesz sytuację, uznasz istnienie tych emocji i postanowisz zrobić swoje będziesz się bać. Może nawet bardzo. Drugi raz będzie ci łatwiej. Kolejny jeszcze łatwiej. Później będzie jeszcze znów trudniej, a potem już "z górki". Mija 5 lat i jesteś znanym rowerzystą, najlepszym wśród znajomych :).Tak to działa. Emocje idą za naszym zachowaniem.
Pod warunkiem, że nie dostosowujemy go (tego zachowania) do nich.
Wracając do naszego tygrysa, a raczej męża czy żony. Jeśli kilka, kilkanaście... no dobra, kilkaset razy, kiedy się już uspokoimy, przyznam sama przed sobą, że w sumie nie było o co się kłócić, w końcu ta refleksja przyjdzie PODCZAS sprzeczki, w tym samym czasie, kiedy fala hormonów zalewa mój mózg powodując odczuwanie złości i tego wszystkiego co przy takich okazjach odczuwam, a nie potem. Wtedy mam szansę zareagować racjonalnie. Przemyśleć to, co właśnie się dzieje i/ teraz najtrudniejsze/ odpuścić WBREW swoim emocjom. Wiem, że mój mąż to nie tygrys i jego życiowym celem nie jest pożarcie mnie. Nie muszę aż tak zajadle się bronić. Mogę odpuścić. To bardzo proste, ale wściekle trudne, niestety. Bo moje emocje domagają się tej obrony a najlepiej ataku. Ale jeśli mi się uda, a potem kolejny raz, i znowu, to po jakimś czasie przestanę reagować tak gwałtownie. Moje emocje nauczą się mnie słuchać. Wygram z nimi i przestaną mną targać. Zapanuję nad nimi, przestaną rządzić moim życiem.
Czego sobie i Państwu życzę :)

poniedziałek, 24 października 2016

Nasze wspomnienia nie mieszczą się na zdjęciach - kartka z wakacji: Wenecja

Kilka dni temu znów opowiadaliśmy o naszych włoskich wakacjach. Ech... Na dworze dzisiaj 8*C i człowiek się cieszy, że nie pada...
Ale są wspomnienia i można się nimi cieszyć. Kilka już razy przeglądałam zdjęcia, co nie znaczy, że skończyłam robić w nich porządek. Czasy 36-klatkowego filmu dawno minęły, i teraz trzeba robić porządek w jakimś milionie zdjęć po każdym wyjeździe. Ma to swoje plusy, ale zajmuje dużo czasu. Oglądam sobie, oglądam i przypomina mi się jak w jakimś wywiadzie Umberto Eco mówił o zdjęciach - że nie lubi za bardzo i nie robi, bo kłamią. Nie oddają rzeczywistości. Są płaskie i generalnie albo nic na nich nie widać, albo są cukierkowe i przesłodzone. Patrzę, patrzę i ... coś w tym jest. Ale...
Nasza Włoska Przygoda zaczęła się w Wenecji. Po kawałku naszego serca już tam zostało. Mamy zdjęcia. Mnóstwo. I cieszę się, że je mamy.
Ale nasze wspomnienia nie mieszczą się na zdjęciach. To tylko zdjęcia. Nie ma na nich przestrzeni, atmosfery, głosu, rozmowy z panem z budki z biletami na stateczek, który z Mestre do Wenecji nas dowiózł, wieczornego śpiewu gondoliera, ani całego mnóstwa rzeczy, chwil i przemyśleń, które ten dzień uczyniły niezapomnianym. Są płaskie i takie...malutkie, kwadratowe. Prawda. A jednak nie zgadzam się, że kłamią; cieszę się, że je mamy. Pomagają pamiętać. Są dowodem, że to wszystko się nam nie przyśniło. Jeśli chciałabym żeby były Wenecją, miałabym spory problem i... chyba nie świadczyłoby to dobrze o mojej inteligencji. Nie są, nie będą i nie mogą być nawet prawdziwym wspomnieniem. Są zapisem czegoś. Bramą, która w zimny, ponury jesienny dzień pomaga mi przejść do wspomnień. Przeglądam kilka, moczę ostatnie cantuccini w kawie, zamykam oczy i... Jestem gotowa przetrwać zimę :)
Malutki port w Mestre z widokiem na Wenecję. Czekamy na nasz stateczek.

Płyniemy



Weneckie "uliczki"

Droga tylko dla łódek. Tutaj naprawdę nie ma ani jednego samochodu.
Nie ma też zresztą ulic. Tylko kanały.

Mechanik łódkowy. Tuż przy ulicy, znaczy kanale :).
Panowie naprawiają coś przy tutejszej karetce pogotowia.

Widok z Wenecji na wyspę Le Vignole. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że miasto Wenecja leży na 118 wysepkach
i nazywa się to Laguna Wenecka (i rzeczywiście jest laguną :). Zasadniczo zwiedza się jedną z nich.

Wenecki pomysł na domofon. To sitko to mikrofon. Innych konstrukcji nie stwierdzono.

Dzwonnica, która grała w jednym z "Bondów" :)

Jeden z trzystu tysięcy sklepów z makaronem.

Wenecka maska - wszędzie ich pełno. Karnawał w Wenecji ma prawie 1000 lat tradycji.
Przy okazji - kto wiedział, że 
właśnie w Wenecji  wymyślono operę? 
My nie. Ale już wiemy.


Gondolowa przystań. W XVIII było ich (gondoli, nie przystani) między 8 a 10 tysięcy (sic!)
Teraz pływa nieco ponad 400. 

Ponte di Rialto - most nad Canal Grande. Pięknie.
Z tej strony wyglądał pięknie, z drugiej jest w trakcie remontu. Zobaczymy efekty, jak znów tu przyjedziemy 

Gondolierzy w pracy


Widok z Canal Grande na bazylikę Santa Maria della Salute.
Została zbudowana po epidemii dżumy. 

Plac Św. Marka



Weneckie nabrzeże. Niesamowite wrażenie zrobiło na nas jednoczesne zapalenie się wszystkich świateł.
Pięknie.
Ostatnie zdjęcie zrobione w Wenecji. Jeszcze tu wrócimy.

czwartek, 13 października 2016

Małżeńskie historie - awaria ogrzewania i chai tea latte

W minioną sobotę piec, którym ogrzewamy nasze mieszkanie odmówił współpracy. Dokładnie to piec nawet i chciał współpracować, ale komin... Całe mieszkanie zostało skutecznie zadymione, otwarłam okno, więc zadymiona została również ulica. Dymno-spaleniznowy zapach utrzymywał się w domu do wtorku, a ja dziękuję Bogu, że było to dym i smród a nie tlenek węgla.
W poniedziałek przyszedł Pan Kominiarz. Stwierdził awarię komina polegającą na kompletnym jego zatkaniu. Próbował coś z tym zrobić, ale kula, ani jakieś dodatkowe urządzenie, którym próbował przetkać komin od góry nie dały rady. Sprawa jest poważna. Ruszyła machina administracyjna (mieszkamy w miejskim mieszkaniu, które wynajmujemy) i, ponieważ piec jest naszym jedynym źródłem ciepła, już dziś (czwartek) ma przyjść "firma" i awarię usunąć.
O!!!
Właśnie przyszła!!!
Zobaczymy jak im pójdzie.
Skutkiem tego wszystkiego jest temperatura w naszym domu, która od rzeczonej soboty utrzymuje się na poziomie około 13 - 14 stopni Celsjusza. To nie jest bardzo dużo.
Moje przekonanie o tym, że człowiek zaczyna prawdziwe życie, kiedy temperatura wokół niego osiąga 25 stopni kolejny raz się potwierdziło - żyję trochę "do połowy". Szacowny Małżonek też był nieco oziębł.
Na dodatek to nie jedyne nasze kłopoty w minionym tygodniu - przypaliliśmy gorącą pokrywką drewniany stół w kuchni, zmagamy się z nową umową z operatorem telefonii komórkowej, okulary, które już były do odbioru okazały się pęknięte i kilka jeszcze równie irytujących "drobnostek". Na dodatek moje problemy z kręgosłupem mocno dają się we znaki.
No cóż, nie wszystko idzie zgodnie zplanem...
Kolejny raz, jakiś szesnaściemilionówczterdziestyczwarty (16 000 044), mamy okazję się poddać. Odpuścić, wywalić wszystkie żale, uznać, że świat jest okropny i się przeciwko nam sprzysiągł.
Hmmm, kurcze, może to zrobił?
Możemy też, nawet jeśli rzeczywiście to zrobił, też się sprzysiąc i zawalczyć. Wyciągnąć nasze śpiwory na fotele i siedząc w nich oglądnąć film, odwiedzić przyjaciół, upiec cynamonowe ciasteczka i nauczyć się robić rozgrzewające chai tea latte.
Wszystko to zrobiliśmy i... znów mamy ciekawą kartkę do naszego kalendarza. Na razie to ciągle jest średnio śmieszne, dobiegają nas z okolic dachu rytmiczne uderzenia jakiegoś młota, bo sprawa jest serio poważna. Ale przyjdzie czas, w którym będziemy to wspominać, żartować i opowiadać znajomym jak spaliśmy w czapkach.
I popijając chai tea latte staramy się trzymać tą perspektywę.

A teraz przepis na chai tea latte :)
10 owoców kardamonu
8 kulek pieprzu
8 goździków
kawałek świeżego imbiru pokrojonego w plasterki
2 kawałki cynamonu
2 gwiazdki anyżu
0,5 laski wanilii
szczypta gałki muszkatołowej
4 torebki czarnej herbaty/ może być earl grey
 * przyprawy (podane ilości służą wyłącznie orientacji, herbata wcale nie musi za każdym razem być taka sama, ani nawet bardzo podobna, można dość dowolnie modyfikować proporcje albo nawet/ o zgrozo!/ zrezygnować z jakiegoś składnika) lekko zmiażdżyć w moździerzu, zalać w garnku 1 litrem wody, zagotować i trzymać na małym ogniu i pod przykryciem 15 minut. Dołożyć herbatę (z torebek urwać papierki, można oczywiście używać sypanej, ale mniej więcej w podanej ilości) i potrzymać jeszcze 5 minut na gazie. Koniec.
To w zasadzie jest koncentrat, więc pić należy z jakimś mlekiem jakie się lubi, albo trochę rozcieńczone wodą. W oryginalnym przepisie, który pochodzi ze strony (GIMME SOME OVEN) jest jeszcze 6 łyżek brązowego cukru, ale ja nie słodzę herbaty.
PS. Niezmiennie mnie bawi "trzymanie na ogniu" i "trzymanie na gazie" potraw podczas przygotowywania ich z pomocą kuchenki indukcyjnej :)


czwartek, 6 października 2016

Jak wytrwać?

Prześladuje mnie ostatnio temat wytrwałości - możliwe, że zakwalifikowałam się do tego tematu z racji wieku - "tak, ta kobieta, chyba JUŻ wie coś o wytrwałości" :).
Inna rzecz, że zwykle tematy, miejsca, problemy pojawiają się w stadach. Zawsze i wszędzie. Postanawiasz jechać na wakacje do Włoch i orientujesz się, że Italia otacza cię z każdej strony. Nagle mam włoskie garnuszki, makaron, lakier do paznokci ze stosownym napisem "made in Italy",  podobny napis na notesie, który dostałam 3 lata temu i nigdy nie zauważyłam, znajomi właśnie byli we Włoszech, na koniec, zaraz po powrocie, poznaję polsko-włoskie małżeństwo. Tak się po prostu dzieje i nie zbadano jeszcze (chyba) dlaczego. No i u mnie to ostatnio temat wytrwałości. 
Hmmm... W sumie..... Może to mąż podrzuca mi ten temat gdziekolwiek tylko się ruszę??? Zapytam.
No ale na przykład dziś. Wchodzę sobie na Facebooka (w tym jestem dość wytrwała, ale bez przesady :) i znajduję tuż za zdjęciami zimy, która atakuje ze styczniową raczej niż październikową zajadłością góry, taki oto cytat:

Nic na świecie nie zastąpi wytrwałości. Nie zastąpi jej talent – nie ma nic powszechniejszego niż ludzie utalentowani, którzy nie odnoszą sukcesów. Nie uczyni niczego sam geniusz – nie doceniany geniusz to już prawie przysłowie. Nie uczyni niczego też samo wykształcenie – świat jest pełen ludzi wykształconych, o których zapomniano. Tylko wytrwałość i determinacja są wszechmocne. 

Calvin Coolidge
Gdyby to było tak po prostu, nie zwróciłabym uwagi, ale jest w tym ciągu cytatów, rozmów i przemyśleń jakaś.... wytrwałość. Tak sobie myślę, że nie do końca zgadzam się z Panem Prezydentem. No bo wytrwałość bez mądrości to ośli upór po prostu. I to, przyznaję, jest wielka siła, ale czy wartościowa?
Natomiast kiedy podejmie się już (najlepiej mądrą) decyzję, znajdzie cel, do którego warto dążyć - wytrwałość rzeczywiście jest bezcenna. 
Przykład wody drążącej skałę jest tutaj najlepszym chyba przykładem. Powolutku - aż do skutku. 
Edison podobno podjął ponad 5 tysięcy prób zanim skonstruował żarówkę. Zapytany dlaczego sobie nie odpuścił, odpowiedział, że odkrył 5 tysięcy sposobów jak tego (żarówki) NIE robić. W końcu ją zbuduje. I zrobił to. 
On i nie tylko on, jest dla mnie przykładem tego, że jeśli mam cel, mogę być wytrwała. 
Jeśli więc wiem dokąd i dlaczego idę. Albo z kim. I dlaczego.
Często podczas spotkań z małżeństwami, narzeczonymi, wykładów czy całkiem prywatnych rozmów jesteśmy pytani czy każde małżeństwo da się uratować, czy wszyscy mają szansę na spełnione, głębokie, dobre, mądre i piękne życie. 
Tak, zdecydowanie tak. 
Jest jednak warunek. Uda się to wszystko wyłącznie wtedy, gdy ludzie podejmą konkretną decyzję i w niej WYTRWAJĄ. 
I nie chodzi tak naprawdę o tę wielką WYTRWAŁOŚĆ. Tylko o taką malutką. 
Kiedy on/ona strasznie mnie wkurza swoim gadaniem. Albo milczeniem. 
I kiedy się czepia. 
I kiedy zaraz się spóźnimy, .... 
I kiedy przecież powinien/powinna rozumieć, że...

Słyszałam kiedyś, ze długotrwała wytrwałość zawsze pokonuje krótkotrwałą intensywność. Trochę zakręcone, bo to chińskie przysłowie podobno, ale może warto pomyśleć o tym, kiedy gwałtowanie kłócimy się o jakąś głupotę. Albo nawet o coś ważnego.