sobota, 27 grudnia 2014

Święta niczego nie zmieniają

Święta, Święta i po Świętach... 

Przed świętami byłam w kraju Weihnachtsmarkt'ów. Nigdy wcześniej tego nie widziałam i, przyznaję, było moim marzeniem pojechać i zobaczyć. No więc byłam, widziałam. I... mam raczej mieszane uczucia. Impreza, jeśli można to tak nazwać, naprawdę fajna. Mnóstwo ludzi spotyka się tam by bawić się, kupować świąteczne prezenty przy gorącym glühweinie; ładnie, kolorowo. Fajnie. Renifery, misie, kotki, pieski, miód, mydło, powidło. Ok. Jarmark.
Tylko zdarzyła mi się jedna mała przygoda. Chciałam znaleźć wejście do kościoła. Nie było to całkiem proste, ponieważ całą ulicę zajmowały budki i stragany. W końcu znalazłam wąskie przejście pomiędzy nimi i weszłam za ich linię. Znalazłam. Przy schodach do kościoła znajdowała się budka WC postawiona tam na potrzeby jarmarku. Wejście było niemal dokładnie za nią. Weszłam do kościoła w poszukiwaniu ciszy i może jednak mniej jarmarcznego, a bardziej bożonarodzeniowego nastroju - wyproszono mnie, ponieważ odbywała się próba wieczornego koncertu. No i jakoś tak średnio.



Naoglądałam się w życiu wielu świątecznych filmów. Nawet w autokarze, w którym jechałam ostatnio dość długo, puszczono film o Świętach. Piękny. Wszystkie te filmy są piękne. Dziewczynka w czapeczce w śniegowe gwiazdki znajduje kochających rodziców, młody (oczywiście przystojny), bardzo nieśmiały mężczyzna znajduje w sobie odwagę, a w pracy miłość swojego życia, starszy pan po wielu latach wreszcie rozmawia z synem i poznaje wnuki, renifer ratuje choinkę, a Kevin godzi się z rodziną i nie jest już sam (w domu). Magia Świąt (???) powoduje nawet, że zły i podstępny Grinch okazuje się jednak dobry i w końcu wszyscy się kochają i śpiewają kolędy. No pierniczki z lukrem po prostu. Magia Świąt.


Siedzę sobie w domu. Mąż w pracy. Jest już po wspomnianych wyżej świętach. Choinka jeszcze stoi, świąteczne zapachy również nadal królują w kuchni, ale nastał już czas porządków poświątecznych: chowania świątecznych talerzy, prania i odkładania obrusów, dojadania karpia i odsmażania uszek. Dobry czas. Można przemyśleć już na spokojnie, bo raczej trudno o to pomiędzy barszczem, karpiem a makówkami, o co chodziło w te Święta. Były dobre. Spokojne, zgodnie z wieloma życzeniami, i szczęśliwe. Rodzina, niewielka ale razem. Świętowanie Bożego Narodzenia. Bóg się narodził. I to wszystko zmienia. 
I nie jest wcale najistotniejsze, że akurat w tym roku było nieco dziwnie, bo ktoś musiał iść do pracy i zaczęliśmy później, ani to, że postawione na parapecie ciasto trochę się rozpłynęło i trzeba je było jeść łyżeczką. Nie o to przecież chodziło w te święta. Spędziliśmy wspaniały, świąteczny wieczór, a potem kolejne dni. Był z nami syn, przyjechała nasza córka, były obie babcie. Świętowaliśmy. 
Nie było magicznej atmosfery, aniołki nie latały nam nad głowami i nie ogarniała nas powalająca miłość do wszystkiego. Jakoś nie. 
Magia Świąt do nas nie zawitała. Na całe szczęście. Bo Magia Świąt niczego nie zmienia. Nie jest prawdziwa. Prawdziwe jest życie, i to, że zawsze możemy w nim coś zrobić. 

Uwielbiam Święta Bożego Narodzenia, jak i wiele innych. W ogóle lubię świętowanie. Ale żeby było ono udane nie jest potrzebna żadna magia tylko miłość i troska na co dzień. Przez cały rok. 
Święta niczego nie zmieniają. Ja mogę zmienić wiele. 
Każdy może.

czwartek, 18 grudnia 2014

Merry Shopping

Właśnie skończyłam piec kolejną porcję świątecznych pierników. Ich zapach unosi się w całym mieszkaniu powodując nagły przypływ świątecznej atmosfery a ja zaczęłam się zastanawiać nad tą właśnie atmosferą. Z jednej strony sama bardzo ją lubię. Zapach choinki i wspomnianych pierników, odświętny obrus na stole, wyjątkowe jedzenie, rodzina w komplecie, prezenty. Miło, przyjemnie. Przeszkadza mi jednak świąteczne, a raczej przedświąteczne, szaleństwo. Wszędzie promocje, kolorowe wystawy, światełka i muzyka z każdego głośnika i pełno ludzi. A wszystko to ma na celu skłonienie nas do "szalonych zakupów". Z każdej strony wołają do nas reklamy i informacje o :jedynej takiej okazji. Bardzo, bardzo łatwo zapomnieć co to za święto, skąd się wzięło i co oznacza. Co świętujemy? Życzenia już nie brzmią nawet Merry Xmas, teraz jest Merry Shopping! Skąd to wiem? No cóż, sama byłam na przedświątecznych zakupach. I dlatego nie jestem wielkim ich przeciwnikiem. Żeby przygotować Wigilijną kolację, fajne dwa dni świąt i znaleźć pod choinką jakieś prezenty, trzeba zakupy zrobić. Nie chodzi o to, że nie, i nie chodzi, przynajmniej mi, o to, żeby zakupy te robić w październiku. Chodzi o to, żeby nie stracić z oczu tego, o co w te święta chodzi. Chyba nikt z nas nie byłby zachwycony, gdyby jego rodzina, z okazji jego urodzin (tak, wiem, że Boże Narodzenie nie jest obchodzone dokładnie w kolejne rocznice urodzenia Chrystusa, nikt bowiem nie wie dokładnie kiedy się On urodził) urządzała wielką uroczystość, robiła specjalne porządki, wyciągała z kredensu specjalną zastawę, przygotowywała górę prezentów i... nawet nie zaprosiłaby Jubilata. Czy czasem tak nie wyglądają te Święta w naszych domach, kościołach?
Jest mnóstwo odpowiedzi na pytanie: czym dla Ciebie są Święta Bożego Narodzenia?
Dla mnie są przypomnieniem, że nie jestem sama. Nigdy.
"Oto Panna pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy Bóg z nami" ta zapowiedź Bożego Narodzenia właśnie o tym mówi.
Mój Bóg postanowił się narodzić. Zostać człowiekiem. Takim jak ja. Od tej pory "ponieważ sam przeszedł przez cierpienie i próby, może dopomóc tym, którzy przez próby przechodzą". Mój Bóg mnie rozumie i jest ze mną. Właśnie to znaczy Emmanuel.
I tym są dla mnie Święta Bożego Narodzenia.
I dlatego tak bardzo je lubię. Dlatego piekę pierniczki, przygotowuję różne pyszności i zapraszam najbliższych na uroczystą kolację. Dlatego świętuję Boże Narodzenie.
Cieszę się, że nie jestem sama. Nigdy.

czwartek, 11 grudnia 2014

Kairos i Chronos, bogowie czy słudzy?



Kairos i Chronos - bogowie czy słudzy?

Powoli wypala się już druga świeca na adwentowych wieńcach co oznacza, że coraz mniej czasu zostało do Świąt Bożego Narodzenia. No właśnie niektórzy powiedzą, że zostało mało czasu a inni. że przecież zostało go jeszcze bardzo dużo. 
Przypomina mi się jak mały bajtel, Janusz, chodził na roraty do parafialnego kościoła i codziennie oglądał jak maleńka figura przedstawiająca Jezusa schodziła kolejny stopień. Na końcu tej instalacji był żłóbek, w którym maleńki Jezus miał znaleźć się w wigilijny wieczór. Dwadzieścia cztery schody i niekończący się czas. Pamiętam jak dziś, że czas adwentu był najdłuższym odczuwalnym czasem. Czekałem, czekałem a czas prawie stał w miejscu. Przecież to tylko 4 tygodnie, jednak w dziecięcym czasie oczekiwania na święta i, co tu dużo ukrywać na prezenty, które się z nimi nieodłącznie wiążą, była to niemal wieczność. Dziś odczuwam, że tego czasu jest stanowczo za mało. Sprzątanie, zakupy, zwykła codzienna praca i tysiące innych rzeczy zajmują mnie tak, że dziwi mnie kolejna zapalana na wieńcu świeca. To już druga, nie... trzecia niedziela nadchodzi a przecież to te same cztery tygodnie. Czy tak musi być? Czy czas ma rządzić mną czy ja nim? 
Starożytni Grecy na pojęcie czasu mieli dwa określenia: chronos i kairos. Chronos to czas, który odmierzają nam zegary. Minuta to sześćdziesiąt sekund, a doba trwa dwadzieścia cztery godziny i inaczej przecież być nie może. Kairos natomiast to czas, który odczuwamy. Związany z tym drugim, a jednak zupełnie odmienny. Chronos po cichu, w tle, odlicza kolejne minuty, które kairos rozciąga, bądź niesamowicie je nam skraca. Ręka w górę, kto jeszcze nie przeżył długiej, nie kończącej się godziny z kairosem. Myślę, że świadomie, ucząc się poznawać tych dwoje, możemy stać się ich dobrymi partnerami a nie sługami. Chronos lubi planowanie i porządek chronologiczny. Wszystko musi mieć swoje miejsce i czas. Natomiast kairos, po dobrym zapoznaniu się z nim, pozwoli na zapamiętanie tych najpiękniejszych chwil a skróci do minimum te trudne, niewygodne. To tak naprawdę ode mnie zależy czy do Świąt Bożego Narodzenia zostało jeszcze dużo czy mało czasu. Najważniejsze abym go dobrze wykorzystał.


czwartek, 4 grudnia 2014

Coś tu nie gra

Ostatnimi czasy, z niewiadomo jakiego powodu, dość często wpadam na hasła z cyklu:
"nikt nie może być powodem twojego szczęścia, poza tobą samym",
"kto szuka oparcia w innych, a nie w sobie samym, oddaje się iluzji, która nie ma racji bytu"
"realizuj swoje pasje i marzenia, jeśli komuś się to nie podoba, widocznie nie jest twoim prawdziwym przyjacielem",
"ważne przede wszystkim jest dla mnie to, co ja sam uznaję za ważne. Nie to, co przedstawiają mi jako ważne inni, to jest bowiem ważne dla nich."
"tajemnica głębokiej satysfakcji z życia nazywanej prawdziwym szczęściem, jest taka: po prostu zajmuję się bardziej sobą niż innymi".
To jedynie kilka cytatów, które zapamiętałam lub zdążyłam zanotować, spotkałam się też z książką, mówiącą o tym jak praktykować sztukę egoizmu w życiu. Z recenzji tejże: "Oczywiście, realizując w codziennym życiu sztukę bycia egoistą, wzbudzimy niechęć tych, którzy chcą nas wykorzystać do własnych celów. Czy jednak nie jest lepiej narazić się na brak sympatii ze strony kilku osób, niż zrezygnować ze swego osobistego szczęścia?"
 No i niby wszystko jest w porządku. Jeśli gdzieś głęboko w środku jestem zła i zgorzkniała, to inni ludzie, nawet jakby nie wiem jak się starali raczej tego nie zmienią. No niby racja, ale...
Jeśli chcę realizować swoje pasje, spełniać marzenia, rozwijać się a ktoś mi w tym przeszkadza, coś rzeczywiście jest nie tak, ale...
Oczywiście wcale nie spieszy mi się do tego, by zostać narzędziem realizowania czyichś celów.Tylko dlaczego powyższe hasła w adwentowym czasie kojarzą mi się nieodparcie z Ebenezerem Scrooge'm Dickens'a?
Podobnie z pozostałymi twierdzeniami. Niby wszystko jest OK, ale... No właśnie. Ale. Nieźle to wszystko brzmi, tylko czy tak jest naprawdę? Zastanawiam się nad dwoma pytaniami. 
Po pierwsze, czy człowiek, który nie zwraca uwagi na innych, kieruje się wyłącznie własną "skalą ważności" i zajmuje się głównie sobą, rzeczywiście czuje się aż tak dobrze, jak wszędzie wokół można usłyszeć. 
Po drugie, nawet jeśli odpowiedź na poprzednie pytanie brzmi TAK, to czy dobre samopoczucie tego rodzaju nadaje się na cel w życiu.  
Która postać pociąga mnie bardziej - człowiek, który świetnie się ze sobą czuje, realizuje swoje cele, nie przejmuje się zbytnio opiniami innych osób i dba o swoje sprawy na pierwszym miejscu, czy może jednak człowiek, który jest wrażliwy na potrzeby innych ludzi, taki, który czasem "łapie doła", kiedy coś mu nie wyjdzie, i który dba o swoje więzi z innymi ludźmi nawet wówczas, gdy nie przynosi mu to wymiernych zysków? Celowo nie chcę porównywać dwóch skrajności - człowieka, który bezlitośnie wykorzystuje innych z człowiekiem, który oddaje innym swoje ostatnie pieniądze i dom. W życiu raczej trudno o takie skrajności. 
No więc jakim człowiekiem wolę być? 
A jakich ludzi wolałabym mieć wokół siebie?
No więc jak to w końcu jest?





czwartek, 27 listopada 2014

W drodze na szczyt

W drodze na szczyt

Nie wiem czy to leń, który siedzi we mnie, czy moja natura, ale często mi się nie chce. I to tak strasznie mi się nie chce. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie lubię robić rzeczy, które po prostu są moimi obowiązkami, albo sprawiają mi trudność, ale o dziwo, wcale nie zawsze chodzi o te rzeczy. Prostym przykładem jest nasz ostatni wyjazd w góry. Już ponad miesiąc temu ktoś zaproponował – "a może byśmy się wybrali w sobotę pod koniec listopada na Babią Górę. Pamiętasz, byliśmy tam w podobnym czasie, dwa lata temu i było cudnie". – Rzeczywiście, pamiętam - było cudnie. Kupiłem ten pomysł i z ekipą śledziliśmy prognozy pogody. Po wiosennych doświadczeniach w Alpen Rax, chociaż raz chciałem zaufać synoptykom. W tle toczyło się normalne życie – praca, kościół, spotkania... ale codziennie zerkałem na kilka  portali  i sprawdzałem jaka pogoda jest przewidywana na wybrany przez nas weekend. Chociaż za oknem była plucha, wszyscy zgodnie twierdzili, że w sobotę będzie super pogoda. Pomyślałem OK, raz wam uwierzę. Dzień przed wyjazdem byliśmy z wykładami na spotkaniu małżeńskim w Cieszynie, (uczestników serdecznie pozdrawiamy). Pogoda była przeokropna, kapuśniaczek plus mała mgiełka. Prognozy mówiły swoje: jutro piękna pogoda. Wróciliśmy do domu dosyć późno, spakowałem niezbędne rzeczy i kanapki, które przygotowała Asia i poszedłem spać, bo zostało tylko kilka godzin na odpoczynek. Rano obudził mnie budzik i już wiedziałem – nie chce mi się jechać. Całe moje wnętrze krzyczało nie!!!.....
Ale przecież nie zawiodę przyjaciół. Naprawdę musiałem walczyć z samym sobą żeby się pozbierać. Chmury za oknem i naprawdę niska temperatura niczego nie ułatwiały. Byłem zły. W trakcie jazdy, gdzieś koło Wadowic, złapał nas kapuśniaczek co mocno oddaliło moją nadzieję na piękny dzień w górach. Gdzie to słońce? Myślałem: znowu na Babiej będzie mgła i mocny wiatr. Gdzieś w głębi próbował się przebić cichy głos, a może wyjdziemy ponad chmury? Nawet głośno wypowiedziałem tę myśl w samochodzie. Na przełęczy wisiały nad nami gęste chmury i... na szczęście było trochę cieplej niż w Chorzowie. Zaskoczył nas piękny, jeszcze jesienny widok. Pokrywająca gałęzie szadź dawała niesamowity efekt. Pięknie. Pomyślałem "przynajmniej tyle". Po chwili podejścia byliśmy już w gęstych chmurach i przybywało coraz więcej śniegu. Wysokość 1600 metrów przywitała nas bardzo gęstą mgłą; widoczność około 20 metrów, czyli żadna. Co jakiś czas z góry schodzili ludzie, którzy zachęcali nas do dalszej drogi, zapewniając, że u góry jest słońce. Coś przekornego we mnie ciągle mówiło mi, że nie ma się co spieszyć bo i tak w ciągu dnia mgła się przecież podnosi i na górze na pewno będzie mleko. Nagle, kilka metrów przed szczytem, zobaczyłem przebijające przez mgłę słońce a potem było już tylko lepiej. Wyszliśmy nad chmury, a przed nami roztaczał się niesamowity widok na Tatry i morze już wspomnianych chmur. Chociaż nie pierwszy raz byłem nad chmurami, to co zobaczyłem odebrało mi oddech na dobrą chwilę. Po chwili, gdy stanąłem tyłem do słońca, zobaczyłem swój własny cień na chmurach i mgle, i tęczę wokół tego cienia. Widmo Brockenu.  Tak długo czekałem na ten moment i jest, hura!!! Dziękuję Ci Boże.
Spędziliśmy na szczycie prawie 1,5 godziny ciesząc się ciepłym słońcem i niesamowitym widokiem.
Pomyślałem wtedy, że ta paskudna pogoda na dole jest potrzebna, aby tu na szczycie mogły być takie widoki. Ten zestaw jest konieczny; aby było pięknie, trzeba przejść przez zimno i mgłę, która później tworzy taki niesamowity widok. Gdybym nie pokonał mojego lenistwa i nie podjął wysiłku przejścia kilku kilometrów w górę, nie zobaczyłbym tych wspaniałości. Czasem warto podjąć trud, nawet wbrew samemu sobie, bo nigdy nie wiemy co czeka nas na końcu podróży.










czwartek, 20 listopada 2014

Niezapowiedziani goście


Kilka dni temu byłam u Cioci. Tak naprawdę nie jest to moja prawdziwa ciocia, ale znam Ją całe życie i jest jedną z bardzo bliskich mi osób. Potrzebowała czegoś, więc pojechałam. Jechałam autobusem i pewnie dlatego w drodze ogarnęły mnie wspomnienia. Mijane przystanki, z jakiegoś powodu niezmienione od lat, wprowadziły mnie w dziwny, przyjemny nastrój. Kiedyś, kiedy byłam małą dziewczynką, i potem, kiedy byłam już większa, odwiedziny u Cioci były prawdziwą wyprawą, a jej dwie córki najbliższymi przyjaciółkami (z jedną z nich mam bardzo bliski kontakt do tej pory). 
Trasa wyznaczona przez Google Maps ma 19,9 km i ma zająć mi 22 minuty. Kiedyś, z przesiadką, jechało się prawie dwie godziny... 
Na spotkania z Ciocią i jej rodziną mama umawiała się tylko "mniej więcej". Ani oni, ani my nie mieliśmy telefonów, a pierwsze łącze internetowe miało być uruchomione w Polsce za jakieś 10 lat. Fakt, kiedyś zdarzyło się, że Ich nie zastałyśmy. Innym razem, jedne z najlepszych odwiedzin spędziłyśmy z Siostrą pomagając dziewczynom sprzątać, bo ciocia zrobiła im "pilota" w pokoju. Ale była zabawa. Że też sprzątanie we własnym pokoju nigdy nie robiło nam takiej frajdy!

Nie pamiętam kogo ostatnio odwiedziliśmy bez zapowiedzi. Telefony, umawianie się na konkretny dzień i konkretną godzinę, niby bardzo wiele ułatwia. Nie pojadę do kogoś tylko po to, żeby "pocałować klamkę", ale coś nam jednak odebrało. W zasadzie bardzo niewiele osób dzwoni żeby zapytać, "Hej, jesteście w domu? Możemy wpaść?". My też rzadko to robimy. Może warto nad tym pomyśleć, odwiedzić dawno nie widzianych przyjaciół, znajomych. To prawda, że nie mamy czasu. Ale też pokonanie dwudziestu kilometrów nie zajmuje nam dwóch godzin. Aby odwiedzić ciocię nie potrzebuję rezerwować miesiąc wcześniej całej soboty. Mogę pojechać na kawę. To zajmie tyle, co kiedyś podróż autobusem w jedną stronę. 
Na szczęście czasem wpadają tacy goście. "Hej, jestem w okolicy, możemy się spotkać?". Jakieś dwa tygodnie temu był u nas stary, dobry znajomy z synem. Miły wieczór, pogaduchy, przespali się, pojechali dalej. W zeszłym tygodniu ktoś inny wpadł na chwilę. "Fajnie, wiecie, jak zaczynam zdanie, to wy już wiecie o co chodzi. Dobrze mieć takie miejsca, gdzie zawsze można wpaść", "Jest szansa, ze będziecie w domu 27go po południu i wieczorem? Będę wtedy w Kato, mogę do Was wpaść?"
Kiedyś na takie okazje każdy miał swoje sprawdzone sposoby. Dolewanie wody do zupy było jednym z najzabawniejszych. Ale jakże często działało. Jeśli najedzą się cztery osoby, to i piąta z głodu nie umrze. 

Wieczór ze znajomymi czy przyjaciółmi, świeczki w oknach, i szybkie ciacho. Może być coś lepszego tej jesieni?

Szybkie ciacho:

  • jabłka - wydrążyć środki i bez obierania pokroić na mniejsze kawałki, wsypać na dno naczynia do zapiekania (jak ma być dużo gości to więcej, jak mało, to mniej)
  • zrobić kruszonkę - 1/3 masła, 1/3 mąki, 1/3 cukru - wymieszać dokładnie i wysypać na jabłka
  •  można posypać też orzechami, dodać trochę konfitury dla ciekawszego smaku albo jeszcze jakoś inaczej urozmaicić przepis
  • wstawić do piekarnika na 180*C na jakieś pół godziny - aż jabłka zmiękną a kruszona się zarumieni.
  • zjeść na ciepło. Jeśli zostały jakieś lody w zamrażarce, to będą pasowały. 

czwartek, 13 listopada 2014

Możliwość (konieczność?) wyboru

No to wybór pralki mamy za sobą. Ale po kolei.
Stara, osiemnastoletnia pralka jakiś czas temu dawał nam sygnały, że długo już nie pociągnie. Powoli orientowaliśmy się w temacie. Ale bardzo powoli, bo oboje nie lubimy zakupów. No i pralka była szybsza. Kilka dni temu wydała ostatnie tchnienie, a raczej solidny zgrzyt i definitywnie odmówiła współpracy. Tak więc, w obliczu rosnącej góry prania, zdecydowaliśmy się na zakup nowej. No właśnie - zdecydowaliśmy się...
Chyba jednym z podstawowych powodów tego, że naprawdę nie cierpię zakupów jest niewyobrażalna dla normalnego człowieka, za jakiego się w końcu uważam, ilość możliwości. Pan w sklepie, w którym byliśmy poinformował mnie po spojrzeniu w komputer, że obecnie dostępnych jest u nich 316 modeli. Po odrzuceniu tych, na które definitywnie nas nie stać, oraz tych, których nie chcemy, bo a) zużywają hektolitry wody i gigawatogodziny energii elektrycznej, b) są zielone, żółte, różowe, niebieskie albo czerwone, c) mają czterysta tysięcy funkcji, których nikt nigdy nie ogarnie, pozostało do wybory jakieś 200 modeli. Ludzie!!!! Nie chcemy funkcji "doskonałe czyszczenie ze zwierzęcej sierści", "dokładne, ale jednak delikatne pranie niemowlęcych ubranek", "pranie w ciepłej wodzie, która jest jednak zimna", "pranie bez prania", ani "pranie, prasowanie, składanie i wkładanie do szafki". Hmmm, ta ostatnia funkcja chyba by się jednak przydała....
A my tylko chcieliśmy kupić PRALKĘ.
Do prania taką.
Pół dnia mieliśmy nieodparte wrażenie, że ktoś chce nas w coś wkręcić. I nawet nie chodzi o sprzedawców, bo w ich przypadku to raczej oczywiste - chcą nam coś sprzedać. To jest ich praca.
Ale producenci po prostu oszaleli:

  • "nasze pralki to nowoczesne dzieła sztuki", 
  • "znamy wartość twojego czasu, dlatego zastosowaliśmy w naszych pralkach specjalną technologię blebleble", 
  • "nie musisz się już martwić komfortem sąsiadów, nasze nowoczesne rozwiązania sprawiają, że nasze pralki piorą i wirują niemal bezszelestnie"
  • "z naszą pralką możesz spersonalizować proces prania tak, że stanie się on przyjemnością"
  • "zastosowane technologie przyszłości sprawiają, dajemy doskonałą gwarancję ochrony środowiska naturalnego, na którym nam wszystkim przecież zależy".
No sama tego nie wymyśliłam...
W końcu wybraliśmy. No i jutro przywiozą. Nie było tak całkiem łatwo, bo jeszcze musieliśmy przejść kilka rozmów z miłymi paniami i panami (tutaj Mąż okazał się bohaterem), ale dokonaliśmy wspomnianego wyboru i od jutra pralka będzie prała. Najbliższy rok będziemy za nią płacić.
I tyle na temat historii. Każdy ma taką, lub nawet kilka, za lub przed sobą. Ale tak sobie przy okazji pomyślałam...
Żyjemy w świecie, w którym możliwości wyboru są przeogromne. To dotyczy pralki, ale tak na serio całego naszego życia. Jaki kupić ser, jakie masło (a może margarynę?), jakie buty, jakie auto, gdzie jechać na wakacje, do jakiej szkoły posłać dzieci, jakie skończyć studia, gdzie ubezpieczyć mieszkanie, a gdzie samochód, gdzie iść na obiad, jakiego używać mydła a jakich perfum, jakiego kremu, pasty do zębów, a jakiej szczoteczki do zębów....etc, etc.
I tysiące ludzi usiłują na tym zarobić. Świat w moich oczach dzisiaj wygląda jak wielki bazar. 
"Kup pan u mnie!", "ja mam najlepsze!", "tylko tutaj, tylko teraz!"
Pozostaje pytanie jak nie dać się ogłupić.





czwartek, 6 listopada 2014

Rok w naszej kuchni


               Któregoś ranka, jedząc rano śniadanie w kuchni, zorientowałem się, że mniej więcej o tej porze, rok temu, byliśmy w samym środku remontu tej właśnie kuchni. Spojrzałem na meble, ściany i kafelki, i stwierdziłem „jak tu jest ładnie”. Chociaż minął już niemal rok, nadal podoba mi się i chętnie w niej przebywam.
Po raz pierwszy, w naszym wspólnym, ponad dwudziestoletnim życiu, mieliśmy możliwość urządzić jej wnętrze według własnego pomysłu. Tak jak nam się podoba i jak sami chcieliśmy. Oczywiście ograniczał nas budżet, ale w sumie jak teraz na to patrzę, był to dobry bodziec do kreatywności, a to z kolei przyniosło bardzo dobre efekty.  Przygotowania do tak dużego remontu trwały prawie 3 lata, gromadziliśmy kafelki, farby, stare meble, (specjalne podziękowania za podarunek od naszych przyjaciół). W naszych głowach rodziły się pomysły na wystrój, i gdzie co i jak będzie stało. W połowie lipca 2013 ruszyliśmy z remontem. Zdemontowaliśmy i wyrzuciliśmy stare meble i zrobiliśmy aneks kuchenny w dużym pokoju licząc, że remont przecież potrwa z kilka tygodni. Rozpoczęliśmy pracę z dużym zapałem. Oczywiście na początku trzeba było burzyć, wyrzucać  i jak to zwykle bywa wyskakiwały niespodzianki, np. pleśń pod wykładziną podłogową, a konkretnie dwoma jej warstwami, które kolejno odkrywaliśmy. Byliśmy dzielni, przyjmowaliśmy kolejne trudności, kombinowaliśmy i modliliśmy się jak rozszerzyć skromny budżet. Dostałem dodatkowe dni w pracy, mieliśmy więcej pieniędzy, ale... mniej czasu na remont. Zbliżał się powoli wstępny termin oddania naszej kuchni do użytku, a my ciągle byliśmy w fazie demontażu i łatania niespodzianek. Cała sprawa zaczęła robić się bardzo bolesna. Mieliśmy jesienne zobowiązania i dodatkowe zadania a nasza kuchnia straszyła. Chociaż pomagało nam wielu przyjaciół, za co im bardzo dziękujemy, ciągle nie było widać końca. Mieliśmy momenty, w których żałowaliśmy rozpoczęcia tej pracy. Przecież w starej kuchni dało się żyć. Nic nam nie brakowało, było tylko brzydko, no ale przecież tak się da żyć. Zaczęliśmy wręcz tęsknić za tym co było, odechciało się nam zmian. Byliśmy zmęczeni, bez pieniędzy i całe nasze życie kręciło się wokół remontu. Aneks kuchenny w dużym pokoju dawno już przestał być zabawny a mycie naczyń w wannie stawało się naprawdę uciążliwe. Przeliczyliśmy się z wszystkim - siłami, finansami i z czasem.
Dziękuję Bogu za święta Bożego Narodzenia. To one i perspektywa spędzenia ich całą rodziną w naszym mieszkaniu, pozwoliły nam wykrzesać resztkę sił i zakończyć remont. Wigilia była dniem, w którym wierciłem ostatnie dziury pod półki.


Teraz, patrząc z perspektywy roku, muszę powiedzieć że było warto. Wiele zyskaliśmy od naszych przyjaciół, sami poprzez trudne chwile pogłębiliśmy też naszą relację i teraz możemy się cieszyć i spędzać czas w miejscu, które jest takie, o jakim marzyliśmy. Chociaż przed Bożym Narodzeniem 2013 miałem serdecznie dość, kolejny raz przekonałem się, że cenne rzeczy dużo kosztują. Sami tego doświadczyliśmy ale radość i doświadczenie, które zdobyliśmy są ogromne.

czwartek, 30 października 2014

6, może 7 godzin dziennie

Prowadziłam w zeszłym tygodniu zajęcia dla młodzieży. Rozmawialiśmy o agresji, złości i naszych reakcjach na różne, niekoniecznie podobające się nam, zdarzenia lub zachowania, czy wypowiedzi jakichś osób. Jedną z rzeczy, o których mówiłam, było powstawanie pewnego rodzaju przyzwyczajeń w zależności od tego, jak postępujemy najczęściej. W przypadku reagowania złością czy agresją (jak i w wielu innych przypadkach) jest tak, że im częściej reagujemy w jakiś określony sposób, tym łatwiej taka właśnie reakcja nam przychodzi w kolejnej sytuacji. Co więcej, do zareagowania w określony sposób potrzebny jest coraz słabszy bodziec. Wskutek tego mechanizmu możemy być coraz bardziej agresywni. Rozmawialiśmy trochę w tym kontekście o "agresywnych" grach komputerowych. Po zajęciach jedna z osób, które brały w nich udział powiedziała, że wiele jej to wyjaśniło, bo ogólnie czuje się ciągle podładowana i bardzo impulsywna. "Jeśli to, co pani mówi, jest prawdą, to by chyba wiele wyjaśniało - jak pani myśli?".  Na moją odpowiedź, że nie wiem jak to jest w tym konkretnym przypadku, bo nie znam sytuacji tej osoby ani nie wiem w jakie gry gra, ani ile czasu przy tym spędza, usłyszałam: "no nie aż tak dużo... jakieś 6, może 7 godzin dziennie". No cóż... Młody człowiek, powiedzmy w wieku trzynastu, może piętnastu lat, spędza przy grach 6 lub 7 godzin każdego dnia i twierdzi, że to wcale nie jest dużo... Po chwili rozmowy okazuje się, że to wcale nie jest rekord (koledzy i koleżanki grają nawet więcej), i że pierwszą grę "od 18 lat" osoba ta dostała na 8 (sic! ósme) urodziny od taty. Tak. Od taty.
Tak naprawdę sednem problemu, jaki ten młody człowiek widział była nie tyle agresja, co rozkojarzenie i coraz gorsze wyniki w nauce, a w związku z tym coraz większe problemy. A co jest najlepsze na problemy? "Rozerwać się zabijając jakiś pluton i poderżnąć kilka gardeł" (to cytat).
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Z jednej strony do tej pory jestem trochę w szoku. Chyba nie wiem na jakim świecie żyję. Niby słyszałam już  hasła rodziców w stylu "przecież ja potrzebuję trochę spokoju", "jak gra to przynajmniej nie marudzi", "musi sobie dać radę w życiu, to niech się uczy, bo ciapa taka jest". Ale zawsze robi to na mnie wrażenie. A z drugiej strony ten młody człowiek coś zauważył. Przebił się spod swoich gier i zastanowił się nad tym, co się z nim dzieje. I dlaczego. I to jest dobra wiadomość. To prawda, że uczymy się reakcji, przyzwyczajamy się i przestaje nam się chcieć. Ale jest też prawdą, że możemy się obudzić i zacząć budować nowe przyzwyczajenia.
Każdy może.


czwartek, 16 października 2014

W poszukiwaniu odpowiedzi


Jakiś czas temu poprosiliśmy kilka osób, aby napisały nam co to dla nich znaczy BYĆ RAZEM.
Oto kilka odpowiedzi:

"...to pić kawę na śniadanie, kompot na obiad i wino do kolacji patrząc sobie w oczy i rozmawiając bez tajemnic."

"Być razem to wspólnie naprawiać to, co się zepsuło zamiast wymieniać na nowe. Codziennie spojrzeć sobie w oczy i uśmiechnąć się do siebie."

" Budować, burzyć, budować, znowu burzyć, znów budować, ale już wyżej i lepiej, więcej.
To być szczerym do bólu, iść na kompromis, to kochać i walczyć, ale nigdy, przenigdy nie schodzić z ringu."

"Być razem to przymierze na dobre i na złe. Wiarygodność. Zaufanie."

"To zgoda na nie-bycie razem, to zadowolenie i duma, gdy druga osoba jedzie na koniec świata pomagać innym."

"Poznawać siebie oczami ukochanej osoby, poznawać ją swoim sercem, rozumem i intuicją. Rezygnować z utartych szlaków, czasem egoistycznych pasji na rzecz NOWEGO, często znacznie piękniejszego, świeższego.
Odpowiedzialność. Gotowość do bycia drugim...
Doświadczanie ŻYCIA."

"Być razem... być otwartym wystarczająco, aby nie było żadnej bariery między nami. Wiedzieć nawzajem o swojej sile i swoich słabościach, i pomimo nich troszczyć się, dbać o siebie, być otwartym tak bardzo, że stajemy się jednością..."

Ile ludzi, ile par, tyle definicji. Znajdujemy się w różnych momentach naszego życia, różnych miejscach, a jednak zawsze razem. Warto się zatrzymać i o tym pomyśleć.
Co "BYĆ RAZEM" znaczy dla Ciebie?




czwartek, 9 października 2014

Bajka o królewnie, która była najpiękniejsza na świecie


Bardzo, bardzo dawno temu, bardzo, bardzo, bardzo daleko, w pięknym, starym zamku otoczonym zielenią ogrodu założonego przed wiekami, mieszkała królewna. Jak każda królewna zajmowała się chodzeniem po zamku, wąchaniem kwiatków w ogrodzie i wzdychaniem, a jednak była wyjątkowa. 
Jej niezwykła uroda była powszechnie znana w kilkunastu sąsiednich królestwach. Pisano o niej pieśni, układano wiersze i poematy.Wielu marzyło o tym, by ujrzeć ją chociaż z daleka, a ci, którzy ją widzieli, nigdy nie zapominali jej cudownej twarzy i ogromnego wdzięku. Liczni poddani poświęcali wiele dni na niebezpieczną podróż, by zobaczyć piękną królewnę. Byli i tacy, którzy utrzymywali, że kiedy stąpa ona dróżkami królewskiego ogrodu, kwiaty piękniej kwitną a zachwycone ptaki śpiewają nawet późną jesienią. Czy to prawda? Nie wiadomo.
Królewna miała na imię Zenobia. Niektórzy uważali, że królewscy rodzice nie powinni dać swojej córce akurat takiego imienia, ale królowa-matka twierdziła, że królewna sama przyniosła sobie imię i to ucinało wszystkie dyskusje na ten temat. Zresztą, było po sprawie. Królewna miała na imię Zenobia i już, a ci, którzy mieli nadal wątpliwości co do imienia królewskiej córki, i tak milknęli w zachwycie, gdy tylko ją ujrzeli. 
Królewna Zenobie rosła i piękniała, choć to drugie każdej wiosny wydawało się już zupełnie niemożliwe. Król kupował jej mnóstwo prezentów, ale królewna najbardziej lubiła lustra, w których mogła oglądać swoje odbicie. I nic dziwnego - była przecież najpiękniejsza na całym świecie.
Pewnego dnia do królestwa przybył na białym rumaku niezwykły gość - mądry, dzielny i przystojny książę z odległego królestwa. Na temat jego przybycia niemal od razu aż huczało od plotek. I całkiem niepotrzebnie, bo rzecz była oczywista - książę szukał żony. 
Wszyscy uznali, że dobrze trafił, bo królewna, która sama od jakiegoś czasu marzyła o pięknym księciu, była przecież doskonałą kandydatką na żonę. Zachwyceni młodzieńcem rodzice królewny Zenobii wydali wspaniałą ucztę. Młody książę, ogromnie podekscytowany zastanawiał się jaka naprawdę jest królewna o której tyle słyszał? Czy rzeczywiście byłaby dobrą żoną dla niego i dobrą królową dla obu królestw?
Kiedy królewna pojawiła się w sali balowej, książę po prostu oniemiał. Widział w życiu wiele pięknych kobiet, był w końcu księciem z odległej krainy i nie od dziś szukał żony. Po chwili ochłonął. Nie było to łatwe, ale książę wziął głęboki oddech, po chwili łyk gorącej, gorzkiej herbaty, zamknął oczy i pomyślał o radzie, jakiej udzielił mu przed wyjazdem jego mądry ojciec - "pamiętaj, uroda to nie wszystko". Łatwo ojcu mówić...
Kiedy został już przedstawiony i wszyscy zajęli należne sobie miejsca, postanowił porozmawiać z królewną.
- Jak minął ci dzisiejszy dzień? - zaczął niezobowiązującym pytaniem.
- Och, dzień był wspaniały - odrzekła nieco zbyt uduchowionym tonem Zenobia - odkryłam dziś, że niemal w każdym lustrze w tym pałacu, moja twarz wygląda najpiękniej, gdy jest oświetlona z lewej strony. Zauważyłam też, że w tej sukni jest mi niezwykle do twarzy w promieniach zachodzącego słońca. Jak uważasz?
- Rzeczywiście, jesteś niezwykle piękna - odparł nieco zbity z tropu książę. - Co planujesz robić jutro o poranku? - zapytał znowu.
- Och! - zaśmiała się perliście królewna - rankiem muszę koniecznie sprawdzić jak prezentuje się mój nowy kapelusz w porannej mgiełce. I ja w nim, oczywiście. Och, mam nadzieję, że jutro będzie poranna mgiełka - królewna zamyśliła się, chwilowo jakby nieobecna.
Książę milczał chwilę, po czym zadał królewnie kolejne pytanie, bo nie był to mężczyzna, który łatwo się poddaje, a poza tym naprawdę bardzo chciał się wreszcie ożenić.
- Czy mogłabyś mi, królewno, opowiedzieć o tym, co lubisz, co ci się podoba i co sprawie, że czujesz się szczęśliwa?
- Och! - zaśmiała się perliście królewna, a książę pomyślał, że ma déjà vu.
- Jestem tak piękną osobą - kontynuowała królewna - Po co miałabym lubić cokolwiek innego? Jestem królewną i nie muszę nic robić. Chodzę sobie po zamku i przeglądam się w zwierciadłach. A'propos, dostałam dziś nowe, niezwykłe lustro, które nadaje mojemu odbiciu niezwykły, brzoskwiniowy odcień. Chcesz zobaczyć?
Książę nie chciał. - Przynajmniej jest szczera... - pomyślał z rezygnacją. Podziękował za kolację i pojechał dalej szukać żony.

Niecałe pół roku później do królestwa zawitał kolejny książę. Pochodził również z dość odległego królestwa, ale wieść o jego wspaniałej urodzie i tak dotarła przed nim samym. Książę był zabójczo przystojny, a do tego niezwykle elegancki i uprzejmy (złośliwi twierdzili, że nic poza tym) i podobnie, jak jego poprzednik, i on szukał żony. Ponieważ jednak wiedział czego szuka, a wieść o niezwykłej urodzie królewny Zenobii dawno już dotarła do jego królestwa, książę postanowił nie marnować czasu i od razu przyjechał właśnie tutaj. 
- Piękna królewna będzie doskonałą oprawą dla mojej urody - myślał przygotowując się do uczty, którą wystawiła para królewska ponownie oczarowana młodzieńcem. 
- Kobiecy wdzięk, to jedyne, czego nie posiadam. I dobrze - uśmiechnął się sam do siebie czarująco - ale będzie wspaniałym tłem podkreślającym mój męski urok.
Młodzi usiedli obok siebie i spojrzeli sobie w oczy.
- Och! Jak pięknie wygląda moje odbicie w jego oczach! - pomyślała Zenobia.
- Zaiste, wieść o twej silnej postawie i jasnym spojrzeniu nie była ani trochę przesadzona, wręcz przeciwnie, książę - powiedziała.
Książę dostrzegł blask świec i swoje własne odbicie w jej oczach.
- I ty jesteś jeszcze piękniejsza, niż mówiono, królewno - powiedział.
Następnego dnia królewna i książę poszli przejść się wzdłuż zwierciadeł królewny. 
- Jak piękne przy nim wyglądam - zauważyła w myślach królewna.
- Jaka dobrana z nas para - powiedział książę, a królewna zgodziła się z nim radośnie.
Ponieważ wszystko było już jasne, wyprawiono huczne wesele. Państwo młodzi jaśnieli na nim swoim blaskiem jeszcze jaśniej niż kiedykolwiek dotąd. 
Małżonkowie żyli, jak to w bajkach bywa długo i szczęśliwie. No właśnie. Wcale nie wiadomo czy byli aż tacy znowu szczęśliwi. Fakt, nie kłócili się wcale; twierdzili łagodnie, że przecież nie mają o co. Ale kiedyś o mały włos nie doszło do kłótni, kiedy książę, który wówczas był już królem, zasłonił królewnie jej odbicie w tafli wody kiedy byli na spacerze. Każde z nich było zajęte sobą i swoją urodą, i uwierzcie, potrafili o nią dbać do starości. 
Kiedy skończyło się ich panowanie, mieszkańcy królestwa wybrali nowego króla i zajęli się swoimi sprawami. 

Ostatnio, kiedy w królestwie pojawił się kronikarz, znalazł w starych dokumentach ryciny przedstawiające piękną parę królewską. Nikt nie był mu w stanie powiedzieć kogo przedstawiają...







czwartek, 2 października 2014

Jestem chora...


Jestem chora. Okropne grypsko dopadło mnie kilka dni temu. Głowa mi pęka, łamie mnie w kościach, mam nie dającą się obniżyć temperaturę i wszystkie objawy zarówno grypy, jak i stanu zapalnego. Dokucza mi też kaszel suchy, który jednak czasem jest mokry, oraz katar zwykły i zatokowy (używając języka popularnych reklam). Prawie miesiąc temu złamałam mały palec u nogi. Teraz już jest lepiej, ale ten ból... Ech....
Do tego jesień nie dość, że w ogóle przyszła, to jeszcze zaznacza swoje panowanie ciągłymi strugami deszczu i szaroburym kolorem za oknem. Brrr....
W takich chwilach człowiek powinien wziąć się w garść, pomyśleć o jakiś wielkich wyzwaniach, o tym, że niektórzy ludzie są w gorszej sytuacji i zabrać się do roboty. Tak?
Nie!
Jakkolwiek jestem wielkim zwolennikiem nie-mazgajenia-się, to jednak uczciwie jest przyznać, że nie zawsze otaczająca nas rzeczywistość odpowiada naszym oczekiwaniom. Tak, tak, czasem oczekujemy nie tego, czego powinniśmy, albo nie rozumiemy, że dana rzecz tak naprawdę nam służy, tylko nie dostrzegamy tego na razie.
Nie, otaczająca nas rzeczywistość nie zawsze dobrze nam służy, nie zawsze jest dobra i radosna. Zdarzają się w naszym życiu rzeczy, które nie tylko są niewygodne. Bywają złe.
Tak po prostu złe. I grypa, złamany palec, a już tym bardziej jesienna szaruga stają się zupełnie trywialną bzdurą.
I nie ma co udawać. Nie wszystko zmienimy optymistycznym nastawieniem czy wiarą w powodzenie. Po prostu nie wszystko zależy od nas. Każdy człowiek, w którym drzemie choć odrobina zdrowego rozsądku, o tym wie. Czy mi się to podoba? Wcale. Ale zdarzają się w życiu sytuacje, które po prostu trzeba jakoś przetrwać. Znaleźć w sobie przynajmniej tyle siły, żeby jakoś wytrzymać. I wcale niekoniecznie silić się na wiele więcej.
W takich sytuacjach nieocenieni są inni ludzie. Ktoś, kto pomoże, będzie blisko, zrobi obiad, zakupy albo herbatę. Albo zadzwoni i pogada, poprawi humor.

Czasem ktoś taki może z nami po prostu popłakać, pomilczeć. 

czwartek, 25 września 2014

Roztropność?

Zamysł w sercu człowieka jest jak głęboka woda; lecz roztropny mąż umie jej naczerpać

Gaśnica - przedmiot, który często widzimy kątem oka, gdy znajdujemy się w zakładach pracy, szkołach, sklepach, hotelach itp. Ci, którzy mają samochody także są zobowiązani do wożenia w swoim aucie takiego przedmiotu, co więcej, muszą go okazać na żądanie policjanta. Gaśnica powinna być w każdej chwili zdatna do użytku, ważna jest jej kontrola bądź wymiana kiedy kończy się data ważności. Każdy kto przeszedł w swoim życiu szkolenie BHP wie, w jaki sposób użyć gaśnicy i na jakie rodzaje gaśnice się dzielą. Po co to wszystko? Po co wydawać ogromne pieniądze rokrocznie, aby zabezpieczyć się przed ewentualnym pożarem. Tylko kto z nas użył gaśnicy choćby raz w życiu?

Sam znam co najmniej jedną osobę, której się to przydarzyło. Ale tak naprawdę aby odpowiedzieć sobie na pytanie o przydatność gaśnic, musielibyśmy sięgnąć do raportów straży pożarnej. Wierzę jednak, że nie raz gaśnica uratowała czyjeś życie, a już na pewno mienie. Państwo, chcąc nas zabezpieczyć przed niebezpieczeństwem, wydawało ustawę, która reguluje prewencję przeciwpożarową. Prawo to zmusza nas do pewnych zachowań, aby zapewnić nam bezpieczeństwo.
Jakiś czas temu rozmawiałem z moim przyjacielem i temat naszej rozmowy zszedł na poczucie bezpieczeństwa i na tak zwany „wszelki wypadek”. Kolega ożywił się i wyjaśnił mi jak może wydostać się, w sumie kilkoma sposobami, z własnego mieszkanie w razie niebezpieczeństwa np. pożaru. Na koniec stwierdził – „wiesz, jestem synem Behapowca”. Jego ojciec widział wiele niepotrzebnych wypadków i znając temat od podszewki, przygotował go do reagowania na to, co może się zdarzyć i jak wyjść z każdego niebezpieczeństwa, które można przewidzieć. To roztropność mieć takie umiejętności. W razie potrzeby możemy uratować siebie samych i pomóc innym.

Powoli nadchodzą jesienne wieczory, a zaraz za nimi już naprawdę długie, zimowe. Więcej czasu będziemy spędzać w domu, z naszymi bliskimi. Myślę, że oprócz romantycznych wieczorów przy świecach, jest to dobry czas aby na wzór Syna Behapowca, wymyślić metody reagowania na kryzysy w naszych związkach. Jeżeli opłaca się wydawać ogromne pieniądze na prewencję przeciwpożarową, to o ileż ważniejsze jest nasze wspólne życie. Jeżeli będziemy przygotowani na trudny czas, a przecież z doświadczenia wiemy, że on przyjdzie, to przejdziemy przez niego bez większej szkody. Warto w czasie spokoju zainwestować swój czas, pieniądze i pomysłowość aby później, w czasie kryzysu mieć przygotowane odpowiednie narzędzia i sposoby reagowania.

Czy to nie jest bycie roztropnym?

czwartek, 18 września 2014

"Jeśli chcesz być tam, gdzie nigdy nie byłeś, musisz iść drogą, którą nigdy nie szedłeś"

Wakacje już za nami. Wcześniej trzeba było wszystko przygotować, zaplanować, spakować się i o tym pisaliśmy. W końcu dzień wyjazdu nadszedł. Grupa przyjaciół, dwa samochody, namioty i Rumunia. 
Teraz mamy wspomnienia:  O kupowaniu kawy na Węgrzech, a nawet czterech kaw, w tym jedna bez cukru. Mocno się natrudziliśmy bez znajomości tego dziwnego języka...
O absolutnie fantastycznym polu namiotowym Babou Maramures i jego holenderskim Gospodarzu, który przeprowadził się z Żoną i Córeczką do Breb'u - żywego skansenu, miejsca w którym czas zatrzymał się jakieś sto lat temu a jedynym przejawem nowoczesności jest tutaj stary włoski ekspres do kawy i właśnie kawa. Wyśmienita, podawana w niedzielne popołudnie w malutkim barze pełnym panów w słomkowych kapelusikach... Czy to aż takie nowoczesne? Raczej jednak nie bardzo...
O Monastyrach Maramureszu, strzelistych, smukłych jak żadne inne, które kiedykolwiek widzieliśmy i cerkwiach w Bukowinie. Też jakby przeniesionych z przeszłości, a już na pewno bardzo odmiennych od tego, co znamy z domu. Całe malowane w niesamowity, przytłaczający wręcz sposób. Malowidła tłumaczące historię i życie,  ikony ukazujące ludziom Boga...
i o tym, że "po Paraskewie woda zamarza w zlewie" - zaczęły się zimne poranki...
O popołudniu w Sighișoarze - średniowiecznym, kolorowym miasteczku zbudowanym na wzgórzu. W niemal najwyższym miejscu znajduje się cmentarz i ... stara szkoła, do której prowadzą zadaszone schody. Uczniowie nie mieli wymówki podczas brzydkiej pogody.Opodal starego miasta znaleźliśmy miejski basen łączący w niezwykły sposób błękit z czerwienią. Ciekawy kontrast... Było tam też maleńkie pole namiotowe.
O zamku Bran, który nigdy, nawet z daleka, nie widział Draculi, ale który był letnią rezydencją rumuńskiej królowej Marii. Maria była postępowa i w swoim średniowiecznym zamku miała windę i trzy telefony... :) Przeurocze miejsce. Zamek Bran zajął pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu "zamki, domy i pałace"...
I Konstanca - miasto, które zbudziło się z długiego snu i próbuje nagle, chaotycznie, wszędzie naraz zacząć żyć od nowa...
Te wspomnienia już z nami zostaną. Tę drogę już przeszliśmy a przed nami kolejne. W tak wielu miejscach jeszcze nie byliśmy, tak wielu rzeczy jeszcze nie znamy. To w sumie oczywiste, ale kolejny raz powalił nas ogrom i piękno świata, który jest wokół. Bliżej i dalej. 
Naszym marzeniem stał się powrót w zupełnie niesamowite rumuńskie góry. Zauroczyły nas na jeszcze wiele wypraw, a przynajmniej taką mamy nadzieję...

Wesoły cmentarz w Sapancie

Babou Maramures - pole namiotowe ponad wszystkie inne

Breb - wioska skansen


Kawa w Brebie

Monastyr w Barsanie


Creasta Cocosului w Górach Gutai

Widok z Creasta Cocosului

Alpy Rodniańskie

Alpy Rodniańskie - tu jeszcze wrócimy

Trzej młodzieńcy w piecu ognistym

Drabina cnót

Moldovita

Marginea - można pooglądać panów przy pracy a później zakupić ich wyroby

Mapa monastyrów Rumunii - jest co zwiedzać


Sigisoara


Basen w Sigisoarze

Zbudujmy sobie ruiny!!! Rupea

Viscri


Można tutaj kupić taki chleb

Brasov

Zamek w Bran





Zamek chłopski Rasnov

Uliczki w Sibiu

Panorama Sibiu z wieży w murach miasta

Czesanie plaży w Konstancy


Centrum miasta - Konstanca
Wschód słońca nad Morzem Czarnym

Trasa Transfogaraska

Fogarasze


Fogarasze

Lakul Balea

Fogarasze