czwartek, 29 grudnia 2016

Stary Rok ...


Wszyscy wokół składają już noworoczne życzenia. To bardzo fajny zwyczaj. Też życzymy Wam Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku :)
Ale oprócz życzeń i noworocznych postanowień, które realizujemy podobno niestety tylko w kilku marnych procentach... Centra fitness podobno miewają na początku roku nawet o 1/3 więcej nowych klientów, z których wielu rezygnuje już po pierwszym tygodniu Nowego Roku. Podaje się, że powodem takich słabych rezultatów jest przede wszystkim stawianie sobie nierealnych i zbyt ogólnych postanowień. Możliwe.
Tylko jak w obecnych szalonych dość czasach ustalić sobie realne cele? No i kiedy? Wymyślamy więc coś z gatunku "od 2017 wszystko będzie inaczej": kolejne cele, kolejne zadania, rozwój, rozwój i jeszcze trochę rozwoju. To i to zrobię, tam i tam pojadę, to i to osiągnę i ... wymiękamy kiedy tylko kolejny dzień stycznia stanie się liczbą dwucyfrową...

A może warto byłoby zatrzymać się na jakiś czas. Może nawet nie na bardzo długo. Usiąść, zrobić sobie dobrą herbatkę/kawę/kakao i zastanowić się nad tym gdzie jestem teraz.
Jak minął mi ten Stary Rok.
Co przyniósł, co zostawił a co być może ze sobą zabrał.
Jakie podjęłam decyzje i co z nich wyniknęło. Co dobrego, a co złego. Jeśli dobrego - za co i komu mogę być wdzięczna, jeśli złego - czy i jak mogę się z tego wyplątać?
Kogo nowego poznałam? Co Ci ludzie wnieśli w moje życie?

Arystoteles twierdził, że stajemy się tym, co powtarzamy. Coś w tym jest. Może więc warto  po prostu powtarzać to, co było w Starym Roku dobre? Tak całkiem po prostu, nawet bez specjalnego noworocznego postanowienia robić więcej dobrego, a mniej złego? Trochę może za proste i niestety nieco zbyt ogólne. Ale jeśli rzeczywiście siądę i pomyślę o Starym Roku, który powoli się kończy i kilku minionych Jeszcze Starszych Latach, o tym co "się wydarzyło", a czego ja sama byłam sprawcą - może to nabrać konkretnych kształtów. Sama wybiorę to, co chcę powtarzać i kim chcę się stać.

wtorek, 29 listopada 2016

Kalendarz Adwentowy Dobrze nam Razem - podejmij wyzwanie!


Adwent. Czas oczekiwania. Na razie zaczyna się czas przygotowań. Sprzątamy, odnawiamy, kupujemy, szykujemy, pieczemy i gotujemy. I bardzo dobrze. Święta są do świętowania, a jest co świętować. Boże Narodzenie. Do tego świętowania z kolei, trzeba się przygotować, aby świętować radośnie, mądrze i pięknie. I razem. Naprawdę wspólnie. A tak łatwo jest o tym zapomnieć. Odsunąć się od siebie i zająć innymi sprawami. Zawsze jednak, nawet jeśli coś się popsuło, można wrócić do prawdziwej, głębokiej i satysfakcjonującej relacji. Ale i wcześniej  warto o nią dbać, żeby nie trzeba było wracać J. Jasne, że nie zawsze jest to łatwe. Jesteśmy bardzo zabiegani, mamy mnóstwo ważnych spraw. I one często naprawdę są bardzo ważne. Ale warto zachować ich właściwą hierarchię. I skupić się na tym, co jest dla nas najważniejsze. Podejmijmy wyzwanie i przez najbliższe 24 dni, do samych Świąt, oprócz tego co zwykle w tym czasie robimy, poświęćmy kilka minut dla siebie nawzajem (dosłownie kilka minut).
Ten, którego urodziny będziemy obchodzić, został nazwany Księciem Pokoju. On ten pokój wprowadza. Pomysł „Kalendarza Adwentowego Dobrze nam Razem” polega na tym, abyśmy przygotowując się do Świąt, i pamiętając jakie to Święta, postarali się, na tyle, na ile możemy, wprowadzić właśnie pokój do naszych domów, wypełnić nim nasze relacje.
Zasady adwentowego wyzwania:
  • ·     Można uczestniczyć w nim razem, wspólnie, ale jeśli to nie jest możliwe, podejmij je sam/ sama i podążaj i tak za naszymi wskazówkami. Może kolejne wyzwanie podejmiecie już razem?
  • ·         Codziennie wieczorem, koło godziny 19.00, na naszym profilu facebookowym i blogu znajdą się wskazówki na dzień następny. Na Facebooku będą one w wersji graficznej, skróconej, a na blogu, czyli tutaj, opisane dokładniej.
  • ·         Zaczynamy 30 listopada wskazówkami na 1 grudnia, kończymy 23 grudnia wskazówkami na Wigilię.


ZAPRASZAMY!



czwartek, 24 listopada 2016

Fizjoterapeuta, mechanik samochodowy i codzienne życie

Centrum Synergia. To tutaj ratują mój kręgosłup :)
Jakoś właśnie w tym czasie mija pół roku mojej dość intensywnej rehabilitacji. Właśnie dzisiaj, wracając do domu uświadomiłam sobie, że to pół roku. A trochę jeszcze przede mną. Mój kręgosłup łatwo się nie poddaje, ale ja też nie zamierzam. Więcej o tym dlaczego chodzę na tę rehabilitację i co o tym wszystkim myślę (tutaj)
Dzisiaj mam chyba trochę weselsze refleksje niż pół roku temu. W każdym razie więcej nadziei na to, że nawet trudne rzeczy można jednak osiągnąć. Nie jest to łatwe, wymaga dużo pracy, wysiłku, samozaparcia, siły. Ale jeśli naprawdę mi zależy, da się. Nadal nie jestem dumna z tego, że zabrałam się za siebie dopiero kiedy zostałam do tego zmuszona. Ale cieszę się, że te ostatnie pół roku dużo zmieniło. Mogę już chyba powiedzieć, że zmienił się mój styl życia. Inaczej jem, inaczej się ruszam, a już na pewno więcej. To znaczy jem mniej, a więcej się ruszam :). Dla kogoś, kto ponad 40 lat szczycił się raczej byciem kanapowcem niż miłośnikiem jakiegokolwiek sportu, codzienne kilkukilometrowe spacery to spore wyzwanie. I temu wyzwaniu sprostałam. Chodzę, ćwiczę i mam nadzieję, że przyniesie to konkretne efekty. Rozmawiałam dzisiaj podczas rehabilitacji z fizjoterapeutą (pozdrawiam, Tomku :) trochę o tym jak to działa. Jeśli coś zaniedbałam przez ostatnie 20 lat, to mam z tym proporcjonalnie większe problemy niż z jakąś drobną sprawą sprzed tygodnia. Terapeuta potrafi to nawet wyczuć. 
Jak ze wszystkim w życiu. Mam jakiś problem. Jeśli rozwiązuję go od razu, spokojnie, zanim jeszcze zacznie mi jakoś bardzo przeszkadzać, zajmuje to naprawdę niewiele czasu. I po sprawie. Jeśli się tym nie zajmuję, problem zwykle staje się coraz poważniejszy, aż w końcu odpada mi noga. Żart. Ale nie do końca, bo zwykle zabieramy się za naprawę dopiero wtedy, kiedy coś naprawdę się zepsuje (tutaj sama kajam się w prochu i popiele). A zazwyczaj można było uniknąć prawdziwych kłopotów...
Kto z nas słysząc podejrzane dźwięki w podwoziu samochodu, czując dziwne wibracje kierownicy i widząc dym wydobywający się spod maski nie udałby się do mechanika?
No tak, niesprawny samochód zagraża naszemu życiu. To przecież oczywiste! 
Ale co z mniej oczywistymi sprawami? Niezałatwione konflikty, jakieś drobne spory między nami bezpośrednim zagrożeniem życia przecież nie są. No nie. Oczywiście, że nie. Tyle, że jeśli się za to nie zabierzemy, staną się w końcu bezpośrednim zagrożeniem naszego szczęśliwego życia. Któż pragnie życia na pół gwizdka, życia bez satysfakcji, radości, szczęścia? Nie warto tak żyć. Ten, kto to wszystko wymyślił, ma dla nas daleko więcej. 
Jeśli zabierzemy się za to w odpowiedniej chwili, zajmie nam to niewiele czasu, pochłonie niewiele energii. To oczywiście nie będzie przyjemne, może trzeba się będzie do tego zmusić, ale wyda dobre owoce. Jeśli postępujemy tak wielokrotnie, w każdej, czy prawie każdej kolejnej trudnej sytuacji, uczymy się rozwiązywać trudne sprawy w zasadzie zanim jeszcze stają się one naprawdę trudne. Zdobywamy dobre nawyki i mamy je. Takie nawyki się przydają. I to bardzo.
Ale jeśli nie, jeśli nasze nawyki są złe, jeśli jest już późno, a nawet bardzo późno, jak w przypadku mojego kręgosłupa, nadal jest nadzieja. Można zabrać się za to i teraz. Fakt, będzie kosztowało więcej, wymagało więcej wytrwałości. Ale i różnica będzie bardziej widoczna :)

czwartek, 17 listopada 2016

Kupujemy meble, czyli dramat* o problemach pierwszego świata

Występują:
Mąż, Żona, Mamusia jednego z małżonków,
Pan z telefonicznej obsługi klienta w pewnej firmie,
Panowie kurierzy
Wprowadzenie:
Ponad już miesiąc temu zakupiliśmy nowe fotele do dużego pokoju. Stare były... stare, naprawdę zniszczone i niestety zgubne dla mojego kręgosłupa. Do kompletu z fotelami jest wersalka (więc goście nadal mogą u nas nocować :). No i stół. bo poprzedni, odziedziczony po kimś prawie 30 lat temu jakoś by nie pasował. Na meble należało poczekać 40 dni roboczych. Ok, są robione i sprowadzane do sklepu, nie ma problemu. Dostaliśmy super ofertę jeśli chodzi o cenę, więc możemy poczekać. Czekamy. Czekamy. Czekamy.

Akcja:
W końcu przychodzi SMS. Prosimy zadzwonić do sklepu w celu ustalenia terminu przywiezienia zamówionego towaru. WOW!!! Super, wreszcie! I to po 38 dniach roboczych. Stare meble zostały oddane w dobre ręce pewnego studenta, który za ich pomocą wprowadził odrobinę luksusu do swojej tymczasowej, studenckiej posiadłości.
Rano telefon - pan kurier wolałby przyjechać teraz, zaraz rano, a nie po 15.00 jak się umawiał. Dobra, po krótkiej rozmowie, Żona i Mąż decydują: akurat nam pasuje, bo spotkanie, które mieliśmy mieć przed południem zostało przesunięte na inny termin. Szybkie ogarnianie.
Dzwonek. Są panowie. Niosą meble. Na meblach nieco niepokojąca notatka w formie przyklejonej do folii kartki - "elementy drewniane, uszkodzenia mechaniczne nie podlegają reklamacji". No, nieco niepokojąca notatka przy zakupie drewnianych mebli... Z powodu tej notatki Żona decyduje się rozpakować "przody" mebli i sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Folia nieuszkodzona, fronty wyglądają na całe, panowie się spieszą. Mąż podpisuje papierki i razem z Żoną zabierają się za rozpakowywanie nowego nabytku. W międzyczasie śniadanie. Pycha :)
Rozpakowują folie. Tylne nogi foteli okazują się nie bardzo mocno, ale jednak powgniatane. Ups. No zobaczymy... Front jednego fotela najwyraźniej ktoś postawił na podłodze na piasku i drobne ziarenka powgniatały się w lakier. I podnóżka też. No ładnie to to nie wygląda. Chyba będzie trzeba jednak składać reklamację. Ciśnienie rośnie. Przychodzi Mamusia. Pokazują, rozmawiają, rzeczywiście są wgniecenia. Powinni przyjąć reklamację albo opuścić cenę, bo jednak to nie jest tak całkiem pierwszy gatunek. No zobaczymy.
Mąż i Żona rozpakowują stolik. Mamusia pije herbatę. O! To całkiem inny stolik niż ten, który zamówili. Ciśnienie nadal rośnie. Telefon do firmy, w której złożono zamówienie. Pan z telefonicznej obsługi klienta w pewnej firmie odpowiada, że nie ma żadnego problemu, bo on sprawdzi na magazynie i porówna z zamówieniem, ale tak od razu tego się nie da zrobić, więc tak koło 16.00 zadzwoni i powie co się stało. Jest po dziesiątej. Ciśnienie rośnie. Tym razem gwałtownie. Mąż wytrzymuje presję (oklaski) i dochodzi z Panem z telefonicznej obsługi klienta do porozumienia. Pan dowie się "jak najszybciej to tylko będzie możliwe". Pół godziny później telefon. Stolik się znalazł, panowie przywiozą i podmienią. Ciśnienie nieco opada. Ale nie całkiem. Panowie przywożą, podmieniają i tłumaczą procedury reklamacji Mężowi. Żona i Mamusia piją tymczasem kolejną herbatkę. Tym razem jest to meliska. Mąż i Żona oddychają spokojnie, okazuje się, że nie zostaną bez mebli na kolejne 40 dni roboczych. Zabierają się za stolik. Już, już zaczynają się cieszyć i wtedy okazuje się, że szyba, która jest częścią stolika, niestety zupełnie do niego nie pasuje. Mniej więcej w tym samym momencie Żona zauważa, że coś dźga ją w serdeczny palec lewej ręki. Pękł jej ulubiony pierścionek. Ciśnienie rośnie. Żona i Mąż jadą do sklepu. Z nimi Mamusia, która ma coś do załatwienia i wysiada po drodze. Żona idzie sobie pooglądać a Mąż bohatersko, wraz z obsługą sklepu wymyśla, że można podmienić szybę ze stolikiem z wystawy i tak czekać na reklamację (dwa tygodnie). Mąż wraca do domu, zabiera szybę, zawozi do sklepu i tam okazuje się, że szyba jest idealna. To stolik jest za mały. Ten w sklepie jest identyczny i oczywiście również nie pasuje do szyby. Mąż się poddaje i wraca do domu z dobrą szybą do niepasującego stolika. Pije z Żoną herbatę. Postanawiają oboje się nie przejmować. Mocno pomaga im wspomnienie wczorajszego spotkania z przyjaciółmi, którzy dwa i pół roku podróżowali po Afryce. Rozmawiają o perspektywie. Przychodzi SMS z potwierdzeniem złożenia reklamacji.
Przychodzą goście. Mnóstwo śmiechu, wszyscy życzą udanych pertraktacji ze sklepem. Ciśnienie opada.
Kurtyna opada również.

Co z tego wynika?
Pędząc w ciągu tego dnia, załatwiając wszystko zupełnie inaczej i w innej kolejności niż planowaliśmy nie mogliśmy nie porównywać tego ze wspomnieniem wczorajszego, wieczornego spotkania. Sylwia i Michał ponad dwa lata jeździli po Afryce. Własnoręcznie zrobionym z Fiata Ducato (chyba) campo-carem. Zrobili nim jakieś miliony kilometrów, w końcu go sprzedali żeby ruszyć dalej z... plecakami. Potem kupili motor. I to był cały ich dobytek. Afryka, którą nam pokazali, o której opowiedzieli to miejsce, w którym ludzi nie mają problemow z zakupem mebli. I są szczęśliwi, potrafią się dzielić z innymi. Oczywiście żyjemy w tym świecie i musimy mieć jakieś meble, ale ta cała historia bardzo dobitnie postawiła nas (nie pierwszy raz tu jesteśmy) przed pytaniem o to, co naprawdę jest dla nas ważne, o to na co warto tracić nerwy, w jakich warunkach można przyjąć gości, a w jakich nie i czy, kiedy rośnie ciśnienie mamy prawo okazywać sobie zniecierpliwienie i złość (bo przecież mamy takie prawo, nie?), czy może przede wszystkim właśnie wtedy kiedy jest trochę trudniej niż zwykle, powinniśmy tym bardziej sobie nawzajem pomagać.
Pozdrawiamy Sylwię i Michała i zapraszamy zainteresowanych na Ich bloga o podróży Rainbow Truck.
A oto Sylwia i Michał ze swoim dobytkiem (zdjęcie pochodzi z Ich bloga)
* oczywiście pod względem formalnym nie jest to dramat w żadnym wypadku

czwartek, 3 listopada 2016

Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą

No to mamy listopad. Za oknem pierwszy śnieg. Taki mokro-wiejąco-przenikający. Całę szczęście, że jak na razie za oknem, ale będę musiała wyjść i się z nim zmierzyć. W głowie pusto, a mam napisać post na bloga. Hmmm. O czym tu pisać...
W taką pogodę nawet pisać nie ma o czym... Najchętniej schowałabym się pod kołdrę i przespała całą tę jesień i zimę. 
Ktoś pamięta Muminki? Najadały się igliwia i szły spać. Budziły się wiosną. Dziś chyba nawet byłabym gotowa na to igliwie. W końcu jakieś smoothie można by z nich zrobić, zmielić z pożywną owsianką czy coś. No nie wiem. Jakoś bym dała radę. Ale nie jestem Muminkiem. I nawet kiedy jesienna chandra nie tylko puka do drzwi, ale dawno już weszła do środka, mam kilka spraw do zrobienia. Augustyn twierdził, że dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Rozumiem, że dotyczy to również listopada i nawet takich dni jak dzisiejszy. Znaczy trzeba walczyć. I nawet dziś to ode mnie zależy czy to wszystko zrobię czy nie. A już na pewno czy zacznę coś w ogóle robić.
O rany, brzmi jak mowa motywacyjna. Nie jest. Nawet przecież nie wiadomo czy wszystko, co zamierzę, a nawet do czego się przyłożę, skończy się powodzeniem, sukcesem. Zwłaszcza w taki dzień jak dziś, mam dość spore wątpliwości. Ale Augustynowi chyba właśnie o to chodziło. Żeby walczyć nawet jak nie ma pewności zwycięstwa, kiedy jest listopad, paskudna pogoda, leje, i naprawdę nic się nie chce. 
Warto w takie dni spoglądać na cel, a nie na pogodę. 
Jednym słowem biorę się do roboty, a wszystkim czytelnikom naszego bloga najmocniej jak (dziś) umiem życzę woli walki. Także w listopadzie. 
Przy okazji przypominam, także sobie, że czasem bywa trudno przetrwać i wiosnę, bo człowiek taki jak ja ma jakąś niezwykłą zdolność do tego, by znajdować sobie rzeczy, które trzeba przetrwać :). Ale znalazłam na to dwie praktyczne rady (o, tutaj). 

czwartek, 27 października 2016

Gdy targają nami emocje

Historia prawdziwa:
Idziemy sobie. Jesień... Wokół piękne kolory, lekki wiaterek, słońce. Piękny dzień. Wspaniale, że można czasem tak sobie po prostu iść. Jest dobrze, miło, przyjemnie. Lubimy się.
10 minut później:
Łazimy nie wiadomo po co, trzeba było zostać w domu! Przynajmniej zrobilibyśmy może porządek. Zimno, buro, głupia jesień. Może i dziś świeci słońce, ale i tak wcale nie grzeje. No i ciekawe jak długo poświeci. Jutro na pewno zacznie lać. Bez sensu takie łażenie. Spacery powinny być zabronione. Jest paskudnie. Wcale się nie lubimy, nie umiemy nawet rozmawiać.
Co różni te dwa powyższe obrazki? Te 10 minut, w czasie upływu których jedno z nas coś powiedziało, a drugie odpowiedziało nie tak jak oczekiwało to pierwsze. Wtedy to pierwsze poczuło się urażone i znów coś powiedziało. To drugie też poczuło się urażone. I też coś powiedziało. I tak jeszcze trzy razy.
I to wszystko.
Coś Ci to przypomina? Mi tak.
To mój dzień. Wczoraj/dwa dni temu/ tydzień... Czasem taki dzień jest częściej, czasem rzadziej. Życie.
I nie ma żadnego znaczenia kto zaczął.
Co jest z nami nie tak? Dlaczego ciągle i w różnych relacjach sobie to nawzajem robimy?
No i najważniejsze - jak sobie z tym radzić?
Światło na całą sprawę może nam rzucić biologia - bodziec (czyli to, co jedno z nas, to pierwsze, powiedziało) dociera do środkowej części mózgu, która przygotowuje odpowiedź na ów bodziec na dwa sposoby: jeden to wytworzenie odpowiednich hormonów, a drugi to rozważna, sensowna reakcja. To ogromne uproszczenie, ale tak mniej więcej to działa. Hormony mają nam pomóc przestraszyć się i uciec (ewentualnie się obronić), albo ucieszyć się i przytulić. Przygotowanie analizy sytuacji i sensownej reakcji ma nam pomóc...sensownie zareagować. Hormony zwykle są szybsze.
I to jest genialne rozwiązanie, gdy atakuje nas tygrys. Ale nieco gorzej się sprawdza, gdy mąż lub żona zadają nam jakieś niewinne pytanie, które w meandrach naszego umysłu zahacza o jakiś czuły punkt w naszej pamięci. Reagujemy automatycznie jakby... zaatakował nas tygrys. A to nie on przecież.
I kłopot gotowy.
I co teraz? No na całe szczęście możemy jednak coś z tym zrobić. Jak wiadomo człowiek to taki stwór, który potrafi się uczyć. I różnych reakcji na własne emocje można się nauczyć także. Jest to nawet dość proste. Niestety również dość trudne. Nie skomplikowane, proste. Ale właśnie trudne. Cała sprawa polega na tym, żeby mój mózg nauczył się co jest groźne, a co nie. I da się to zrobić. Niestety, oprócz tego, że jest to trudne, zajmuje też czas, a tego mamy niewiele. Prawda jest taka, że emocje podążają za naszym zachowaniem. To znów uproszczenie, ale tak to działa. Jeśli podczas deszczu przewrócisz się na rowerze i poważnie potłuczesz, kiedy znów przyjdzie ci wsiąść na rower, tym bardziej podczas deszczu, będziesz się bać. Coś zrobiłeś i teraz pojawiają się emocje. Nie idziesz na rower, bo się boisz, więc, wraz z upływem czasu, jest ci coraz trudniej. Mija 5 lat i zupełnie nie lubisz, nie chcesz i w ogóle nie będziesz jeździć na rowerze. Dlaczego? Dlatego, że zamiast pociągnąć swoje emocje za swoim zachowaniem, pozwoliłeś (czy pozwoliłaś), żeby to one tym zachowaniem kierowały. Jeśli użyjesz tej drugiej drogi, przeanalizujesz sytuację, uznasz istnienie tych emocji i postanowisz zrobić swoje będziesz się bać. Może nawet bardzo. Drugi raz będzie ci łatwiej. Kolejny jeszcze łatwiej. Później będzie jeszcze znów trudniej, a potem już "z górki". Mija 5 lat i jesteś znanym rowerzystą, najlepszym wśród znajomych :).Tak to działa. Emocje idą za naszym zachowaniem.
Pod warunkiem, że nie dostosowujemy go (tego zachowania) do nich.
Wracając do naszego tygrysa, a raczej męża czy żony. Jeśli kilka, kilkanaście... no dobra, kilkaset razy, kiedy się już uspokoimy, przyznam sama przed sobą, że w sumie nie było o co się kłócić, w końcu ta refleksja przyjdzie PODCZAS sprzeczki, w tym samym czasie, kiedy fala hormonów zalewa mój mózg powodując odczuwanie złości i tego wszystkiego co przy takich okazjach odczuwam, a nie potem. Wtedy mam szansę zareagować racjonalnie. Przemyśleć to, co właśnie się dzieje i/ teraz najtrudniejsze/ odpuścić WBREW swoim emocjom. Wiem, że mój mąż to nie tygrys i jego życiowym celem nie jest pożarcie mnie. Nie muszę aż tak zajadle się bronić. Mogę odpuścić. To bardzo proste, ale wściekle trudne, niestety. Bo moje emocje domagają się tej obrony a najlepiej ataku. Ale jeśli mi się uda, a potem kolejny raz, i znowu, to po jakimś czasie przestanę reagować tak gwałtownie. Moje emocje nauczą się mnie słuchać. Wygram z nimi i przestaną mną targać. Zapanuję nad nimi, przestaną rządzić moim życiem.
Czego sobie i Państwu życzę :)

poniedziałek, 24 października 2016

Nasze wspomnienia nie mieszczą się na zdjęciach - kartka z wakacji: Wenecja

Kilka dni temu znów opowiadaliśmy o naszych włoskich wakacjach. Ech... Na dworze dzisiaj 8*C i człowiek się cieszy, że nie pada...
Ale są wspomnienia i można się nimi cieszyć. Kilka już razy przeglądałam zdjęcia, co nie znaczy, że skończyłam robić w nich porządek. Czasy 36-klatkowego filmu dawno minęły, i teraz trzeba robić porządek w jakimś milionie zdjęć po każdym wyjeździe. Ma to swoje plusy, ale zajmuje dużo czasu. Oglądam sobie, oglądam i przypomina mi się jak w jakimś wywiadzie Umberto Eco mówił o zdjęciach - że nie lubi za bardzo i nie robi, bo kłamią. Nie oddają rzeczywistości. Są płaskie i generalnie albo nic na nich nie widać, albo są cukierkowe i przesłodzone. Patrzę, patrzę i ... coś w tym jest. Ale...
Nasza Włoska Przygoda zaczęła się w Wenecji. Po kawałku naszego serca już tam zostało. Mamy zdjęcia. Mnóstwo. I cieszę się, że je mamy.
Ale nasze wspomnienia nie mieszczą się na zdjęciach. To tylko zdjęcia. Nie ma na nich przestrzeni, atmosfery, głosu, rozmowy z panem z budki z biletami na stateczek, który z Mestre do Wenecji nas dowiózł, wieczornego śpiewu gondoliera, ani całego mnóstwa rzeczy, chwil i przemyśleń, które ten dzień uczyniły niezapomnianym. Są płaskie i takie...malutkie, kwadratowe. Prawda. A jednak nie zgadzam się, że kłamią; cieszę się, że je mamy. Pomagają pamiętać. Są dowodem, że to wszystko się nam nie przyśniło. Jeśli chciałabym żeby były Wenecją, miałabym spory problem i... chyba nie świadczyłoby to dobrze o mojej inteligencji. Nie są, nie będą i nie mogą być nawet prawdziwym wspomnieniem. Są zapisem czegoś. Bramą, która w zimny, ponury jesienny dzień pomaga mi przejść do wspomnień. Przeglądam kilka, moczę ostatnie cantuccini w kawie, zamykam oczy i... Jestem gotowa przetrwać zimę :)
Malutki port w Mestre z widokiem na Wenecję. Czekamy na nasz stateczek.

Płyniemy



Weneckie "uliczki"

Droga tylko dla łódek. Tutaj naprawdę nie ma ani jednego samochodu.
Nie ma też zresztą ulic. Tylko kanały.

Mechanik łódkowy. Tuż przy ulicy, znaczy kanale :).
Panowie naprawiają coś przy tutejszej karetce pogotowia.

Widok z Wenecji na wyspę Le Vignole. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że miasto Wenecja leży na 118 wysepkach
i nazywa się to Laguna Wenecka (i rzeczywiście jest laguną :). Zasadniczo zwiedza się jedną z nich.

Wenecki pomysł na domofon. To sitko to mikrofon. Innych konstrukcji nie stwierdzono.

Dzwonnica, która grała w jednym z "Bondów" :)

Jeden z trzystu tysięcy sklepów z makaronem.

Wenecka maska - wszędzie ich pełno. Karnawał w Wenecji ma prawie 1000 lat tradycji.
Przy okazji - kto wiedział, że 
właśnie w Wenecji  wymyślono operę? 
My nie. Ale już wiemy.


Gondolowa przystań. W XVIII było ich (gondoli, nie przystani) między 8 a 10 tysięcy (sic!)
Teraz pływa nieco ponad 400. 

Ponte di Rialto - most nad Canal Grande. Pięknie.
Z tej strony wyglądał pięknie, z drugiej jest w trakcie remontu. Zobaczymy efekty, jak znów tu przyjedziemy 

Gondolierzy w pracy


Widok z Canal Grande na bazylikę Santa Maria della Salute.
Została zbudowana po epidemii dżumy. 

Plac Św. Marka



Weneckie nabrzeże. Niesamowite wrażenie zrobiło na nas jednoczesne zapalenie się wszystkich świateł.
Pięknie.
Ostatnie zdjęcie zrobione w Wenecji. Jeszcze tu wrócimy.

czwartek, 13 października 2016

Małżeńskie historie - awaria ogrzewania i chai tea latte

W minioną sobotę piec, którym ogrzewamy nasze mieszkanie odmówił współpracy. Dokładnie to piec nawet i chciał współpracować, ale komin... Całe mieszkanie zostało skutecznie zadymione, otwarłam okno, więc zadymiona została również ulica. Dymno-spaleniznowy zapach utrzymywał się w domu do wtorku, a ja dziękuję Bogu, że było to dym i smród a nie tlenek węgla.
W poniedziałek przyszedł Pan Kominiarz. Stwierdził awarię komina polegającą na kompletnym jego zatkaniu. Próbował coś z tym zrobić, ale kula, ani jakieś dodatkowe urządzenie, którym próbował przetkać komin od góry nie dały rady. Sprawa jest poważna. Ruszyła machina administracyjna (mieszkamy w miejskim mieszkaniu, które wynajmujemy) i, ponieważ piec jest naszym jedynym źródłem ciepła, już dziś (czwartek) ma przyjść "firma" i awarię usunąć.
O!!!
Właśnie przyszła!!!
Zobaczymy jak im pójdzie.
Skutkiem tego wszystkiego jest temperatura w naszym domu, która od rzeczonej soboty utrzymuje się na poziomie około 13 - 14 stopni Celsjusza. To nie jest bardzo dużo.
Moje przekonanie o tym, że człowiek zaczyna prawdziwe życie, kiedy temperatura wokół niego osiąga 25 stopni kolejny raz się potwierdziło - żyję trochę "do połowy". Szacowny Małżonek też był nieco oziębł.
Na dodatek to nie jedyne nasze kłopoty w minionym tygodniu - przypaliliśmy gorącą pokrywką drewniany stół w kuchni, zmagamy się z nową umową z operatorem telefonii komórkowej, okulary, które już były do odbioru okazały się pęknięte i kilka jeszcze równie irytujących "drobnostek". Na dodatek moje problemy z kręgosłupem mocno dają się we znaki.
No cóż, nie wszystko idzie zgodnie zplanem...
Kolejny raz, jakiś szesnaściemilionówczterdziestyczwarty (16 000 044), mamy okazję się poddać. Odpuścić, wywalić wszystkie żale, uznać, że świat jest okropny i się przeciwko nam sprzysiągł.
Hmmm, kurcze, może to zrobił?
Możemy też, nawet jeśli rzeczywiście to zrobił, też się sprzysiąc i zawalczyć. Wyciągnąć nasze śpiwory na fotele i siedząc w nich oglądnąć film, odwiedzić przyjaciół, upiec cynamonowe ciasteczka i nauczyć się robić rozgrzewające chai tea latte.
Wszystko to zrobiliśmy i... znów mamy ciekawą kartkę do naszego kalendarza. Na razie to ciągle jest średnio śmieszne, dobiegają nas z okolic dachu rytmiczne uderzenia jakiegoś młota, bo sprawa jest serio poważna. Ale przyjdzie czas, w którym będziemy to wspominać, żartować i opowiadać znajomym jak spaliśmy w czapkach.
I popijając chai tea latte staramy się trzymać tą perspektywę.

A teraz przepis na chai tea latte :)
10 owoców kardamonu
8 kulek pieprzu
8 goździków
kawałek świeżego imbiru pokrojonego w plasterki
2 kawałki cynamonu
2 gwiazdki anyżu
0,5 laski wanilii
szczypta gałki muszkatołowej
4 torebki czarnej herbaty/ może być earl grey
 * przyprawy (podane ilości służą wyłącznie orientacji, herbata wcale nie musi za każdym razem być taka sama, ani nawet bardzo podobna, można dość dowolnie modyfikować proporcje albo nawet/ o zgrozo!/ zrezygnować z jakiegoś składnika) lekko zmiażdżyć w moździerzu, zalać w garnku 1 litrem wody, zagotować i trzymać na małym ogniu i pod przykryciem 15 minut. Dołożyć herbatę (z torebek urwać papierki, można oczywiście używać sypanej, ale mniej więcej w podanej ilości) i potrzymać jeszcze 5 minut na gazie. Koniec.
To w zasadzie jest koncentrat, więc pić należy z jakimś mlekiem jakie się lubi, albo trochę rozcieńczone wodą. W oryginalnym przepisie, który pochodzi ze strony (GIMME SOME OVEN) jest jeszcze 6 łyżek brązowego cukru, ale ja nie słodzę herbaty.
PS. Niezmiennie mnie bawi "trzymanie na ogniu" i "trzymanie na gazie" potraw podczas przygotowywania ich z pomocą kuchenki indukcyjnej :)


czwartek, 6 października 2016

Jak wytrwać?

Prześladuje mnie ostatnio temat wytrwałości - możliwe, że zakwalifikowałam się do tego tematu z racji wieku - "tak, ta kobieta, chyba JUŻ wie coś o wytrwałości" :).
Inna rzecz, że zwykle tematy, miejsca, problemy pojawiają się w stadach. Zawsze i wszędzie. Postanawiasz jechać na wakacje do Włoch i orientujesz się, że Italia otacza cię z każdej strony. Nagle mam włoskie garnuszki, makaron, lakier do paznokci ze stosownym napisem "made in Italy",  podobny napis na notesie, który dostałam 3 lata temu i nigdy nie zauważyłam, znajomi właśnie byli we Włoszech, na koniec, zaraz po powrocie, poznaję polsko-włoskie małżeństwo. Tak się po prostu dzieje i nie zbadano jeszcze (chyba) dlaczego. No i u mnie to ostatnio temat wytrwałości. 
Hmmm... W sumie..... Może to mąż podrzuca mi ten temat gdziekolwiek tylko się ruszę??? Zapytam.
No ale na przykład dziś. Wchodzę sobie na Facebooka (w tym jestem dość wytrwała, ale bez przesady :) i znajduję tuż za zdjęciami zimy, która atakuje ze styczniową raczej niż październikową zajadłością góry, taki oto cytat:

Nic na świecie nie zastąpi wytrwałości. Nie zastąpi jej talent – nie ma nic powszechniejszego niż ludzie utalentowani, którzy nie odnoszą sukcesów. Nie uczyni niczego sam geniusz – nie doceniany geniusz to już prawie przysłowie. Nie uczyni niczego też samo wykształcenie – świat jest pełen ludzi wykształconych, o których zapomniano. Tylko wytrwałość i determinacja są wszechmocne. 

Calvin Coolidge
Gdyby to było tak po prostu, nie zwróciłabym uwagi, ale jest w tym ciągu cytatów, rozmów i przemyśleń jakaś.... wytrwałość. Tak sobie myślę, że nie do końca zgadzam się z Panem Prezydentem. No bo wytrwałość bez mądrości to ośli upór po prostu. I to, przyznaję, jest wielka siła, ale czy wartościowa?
Natomiast kiedy podejmie się już (najlepiej mądrą) decyzję, znajdzie cel, do którego warto dążyć - wytrwałość rzeczywiście jest bezcenna. 
Przykład wody drążącej skałę jest tutaj najlepszym chyba przykładem. Powolutku - aż do skutku. 
Edison podobno podjął ponad 5 tysięcy prób zanim skonstruował żarówkę. Zapytany dlaczego sobie nie odpuścił, odpowiedział, że odkrył 5 tysięcy sposobów jak tego (żarówki) NIE robić. W końcu ją zbuduje. I zrobił to. 
On i nie tylko on, jest dla mnie przykładem tego, że jeśli mam cel, mogę być wytrwała. 
Jeśli więc wiem dokąd i dlaczego idę. Albo z kim. I dlaczego.
Często podczas spotkań z małżeństwami, narzeczonymi, wykładów czy całkiem prywatnych rozmów jesteśmy pytani czy każde małżeństwo da się uratować, czy wszyscy mają szansę na spełnione, głębokie, dobre, mądre i piękne życie. 
Tak, zdecydowanie tak. 
Jest jednak warunek. Uda się to wszystko wyłącznie wtedy, gdy ludzie podejmą konkretną decyzję i w niej WYTRWAJĄ. 
I nie chodzi tak naprawdę o tę wielką WYTRWAŁOŚĆ. Tylko o taką malutką. 
Kiedy on/ona strasznie mnie wkurza swoim gadaniem. Albo milczeniem. 
I kiedy się czepia. 
I kiedy zaraz się spóźnimy, .... 
I kiedy przecież powinien/powinna rozumieć, że...

Słyszałam kiedyś, ze długotrwała wytrwałość zawsze pokonuje krótkotrwałą intensywność. Trochę zakręcone, bo to chińskie przysłowie podobno, ale może warto pomyśleć o tym, kiedy gwałtowanie kłócimy się o jakąś głupotę. Albo nawet o coś ważnego.






czwartek, 29 września 2016

Kartka z wakacji II - Jezioro Garda. Korekta planów.

Jezioro Garda było pierwszym miejscem naszego odpoczynku podczas zwiedzania Włoch. Chociaż nie mieliśmy konkretnie zaplanowanej trasy naszych wakacji, to jednak w mojej głowie był zarys gdzie będziemy, co mniej więcej, i w którym dniu, chcę zobaczyć. Po przekroczeniu granicy mieliśmy zwiedzić Wenecję i rzeczywiście, już po kilku godzinach pobytu we Włoszech, płynęliśmy stateczkiem do tego pięknego miasta. Polecam wszystkim. Jestem zauroczony tym miejscem i na pewno tam jeszcze wrócę. W każdym razie chciałbym bardzo. Kolejny dzień miał być spędzony głównie w samochodzie na trasie Wenecja – Toskania. No i właśnie tutaj nastąpiła pierwsza zmiana planów. Po drodze byliśmy u znajomych w Wiedniu, i tam, w rozmowie z kolejnym znajomym, dowiedzieliśmy się że warto zobaczyć Padwę bo przecież to tylko kilkanaście kilometrów od Wenecji. Znajomy tak polecał to miejsce, że dokonaliśmy korekty i pojechaliśmy. Warto było. Jeszcze tego samego dnia, pod wieczór, skręciliśmy do Vicenzy - też było po drodze, i też było warto, a będąc już tak blisko - odwiedziliśmy jeszcze Weronę (o Weronie napisaliśmy tutaj)
Przez sugestie jednej osoby nasze wakacyjne plany mocno zmieniły swój bieg. Chociaż nie lubię zmian w moich planach, okazało się, że warto było ich dokonać - zwiedziliśmy cudowne miejsca, chociaż Toskania, która była naszym celem, raczej się oddalała. Kolejna korekta w drodze do wymarzonej Toskanii dokonała się przy pysznej kawie w kawiarni na rynku w Weronie. Korzystając z kawiarnianego wifi rozmawiałem z przyjacielem.Przekonał mnie, że warto chociaż na chwilę, zahaczyć o jezioro Garda i podesłał link z pięknym opisem i zdjęciami. Chwila na decyzję i w ten sposób znaleźliśmy się na polu kempingowym w tym rzeczywiście pięknym miejscu. Od razu wiedzieliśmy, że to był bardzo dobry wybór. Mogliśmy odpocząć po trudach podróży i... od wrażeń, których dostarczyło zwiedzanie miast. Kąpiel w fantastycznym jeziorze, plażing, smażing i nic nie robienie. 
Chociaż do Toskanii dotarliśmy całe trzy dni później niż zakładaliśmy na początku, to jednak zaplanowany cel został osiągnięty, a przy okazji dodatkowo zwiedziliśmy miejsca nieplanowane.


Nasze życie często porównywane jest do podróży. Planujemy dokąd chcemy dojść w życiu osobistym i zawodowym, a także jak chcemy żyć, jak chcemy kształtować nasze relacje z innymi. Ustalamy cele i staramy się do nich dążyć. Ale w tej podróży czekają nas niespodzianki. Codzienność dostarcza nam wiele zdarzeń dobrych i złych, po których możemy, a często nawet musimy, przeprowadzić korektę naszych planów. Korekta ta może nas czasem początkowo oddalić od naszego celu,  jednak to od nas zależy czy pomimo zmian będziemy te cele osiągać. Na konieczność korekty możemy patrzeć jak na przeszkodę, która po prostu przeszkadza nam w osiągnięciu zamierzonego celu, albo pozostając otwarci na to, co dzieje się wokół nas, spojrzeć na nią jak na zadanie, które pomoże nam zdobyć kolejne doświadczenia na naszej drodze. Czasem naprawdę warto ich dokonać i nie dotyczy to tylko wakacji. 



czwartek, 22 września 2016

Jesień to nie koniec świata. Tylko lata.

Siedzę sobie w ciepłym sweterku i piszę. W najbliższych dniach będę chować letnie ubrania na tylne półki, wyciągnęłam pierwsze kurtki, szaliczki, pełne buty, sandały już schowałam. Mam jeszcze małą nadzieję na ciepełko, ale...
W pierwszych dwóch dniach, kiedy zrobiło się zimno, deszczowo i ponuro, szczerze mówiąc zrobiłam się zmierzła: Jak to? Już? Koniec lata? Zimno! Buro! Ciemno! Mokro!
Tak wiem, deszcz był już bardzo potrzebny, ale 12 stopni?!
Zaczęłam sobie myśleć o wakacjach, z których tak niedawno wróciłam. Tam było cudownie, cieplutko, jasno, pięknie, a tu?!!!
I mniej więcej wtedy to zauważyłam...
Jak ja się potrafię nakręcić - od razu widać po ilości wykrzykników :)
Tymczasem jesień to... jesień. Może nie jest już tak gorąco jak lubię, może dni nie są takie długie, ale przecież to tez może być dobry czas. To nie jest koniec świata, tylko koniec lata. Dość duża różnica jednak. I to ode mnie zależy jak ten czas wykorzystam. Czy na marudzenie, wszechogarniającą zmierzłość i czekanie na lato (a ja na prawdę lubię lato), czy może na przetwory, świeczki, gorący jabłecznik z cynamonem, brownie, zupę dyniową, ciasteczka cynamonowe, spacery wśród feerii barw, kasztany, owoce dzikiej róży, wycieczki na Jurę czy w góry, poranny szron. Mogę to zauważać. Mogę tego nie widzieć. Podobno widzi się to, na co się patrzy. Niby proste, trywialne, ale jest coś na rzeczy. No i ważne pytanie - jak patrzę?
I na co? 
I w sumie dotyczy to całego życia, wszystkich spraw.
Kiedy minął, a minął już dość dawno, czas zakochania, drżenia serca i rąk, wypieków na policzkach, oczekiwania, zaczęło się coś całkiem innego. Całkiem inne, a jednak mocno ze sobą związane. Jak kwiat i owoc. Wiosna i jesień. 
Patrzymy na siebie inaczej, serce nie chce wcale wyskoczyć z piersi na widok Ukochanego, czy Ukochanej. Wróciłeś? Super <całus>, kolacja za 5 minut. Siadaj. Jak ci minął dzień? 
Dobrze nam razem jesienią.

PS. Oczywiście do prawdziwej jesieni trochę nam jeszcze brakuje :):):)

czwartek, 15 września 2016

Kartka z wakacji I - Verona

 Wróciliśmy z wakacji. Była wspaniale i na pewno coś jeszcze o nich napiszemy, bo do tej pory, choć minęło już kilka dni, kiedy zamykamy oczy, nadal widzimy włoskie pejzaże, ale... skończyły się i wracamy do rzeczywistości.
Tymczasem kartka z wakacji nar 1. Werona.
Byliśmy, widzieliśmy, wypiliśmy kawę, kupiliśmy pamiątkę i pojechaliśmy dalej. Ale nie od razu.
To przecież miasto Romea i Julii!
To tutaj Matteo Bandello, po nim Szekspir, a po nim kolejni, umieścili historię wielkiej, tragicznej miłości członków dwóch zwaśnionych rodów. To tutaj rozgorzała w niemal tym samym czasie miłość dwojga młodziutkich serc (przypominam, że Julia miała jakieś 14 lat, Romeo 16) i nienawiść rodów Montecchich i Capulettich. W ciemnych zaułkach tego miasta, a przekonaliśmy się, że zaułków jest tu pod dostatkiem, rozgrywały się pojedynki między Tybaltem i Merkucjem, to w którejś z uliczek, po których chodziliśmy, znajdował się pokoik-cela, w której ojciec Laurenty udzielił ślubu dwojgu zakochanych. Tak, byli małżeństwem, a nie parą kochanków...
W każdym razie kochali się tak bardzo, że umarli z miłości.
Nie mogę żyć z Tobą? - nie będę żyć wcale!
Jakże to romantyczne!!!
Podobno jest mnóstwo par tak bardzo zachwyconych historią, że właśnie tutaj decydują się wziąć ślub. Jak dla mnie raczej dziwny pomysł.
Ale tuż obok tego balkonu jest mały sklep. Przesłodzony do obłędu czerwonymi serduszkami w każdym rozmiarze, jaki tylko można sobie wymarzyć. W tym sklepiku z pamiątkami siedzą panie i na starych włoskich maszynach do haftowania haftują... kuchenne fartuszki. Można napisać na karteczce imiona i treść napisu a panie, z godną podziwy prawą, wyhaftują fartuszek. Ujął mnie ten pomysł.

















Może kuchenny fartuszek jest mniej romantyczny, ale tak sobie myślę, że chyba dużo lepiej oddaje sedno miłości niż Tomba di Giulietta (grobowiec Julii) kilka uliczek dalej. O życiu nie da się chyba napisać tak dramatycznej, romantycznej i tkliwej historii. No bo jak? O smażeniu jajecznicy na śniadanie? Przecież nawet gdyby Julia przygotowywała dla Romea najlepsze włoskie pasti, antipasti i bruschetty to jednak nie byłoby o czym pisać. We wszystkich miastach i nie tylko włoskich dzieje się to każdego dnia. I to jest miłość. Tylko nikt o tym nie pisze.
Jeśli człowiek, stojąc na podwórku Casa di Giulietta, obróci się po prostu w drugą stronę - zobaczy taki obrazek:

Dosłownie w tym samym podwórku jest całkiem normalny i całkiem współczesny dom, w którym mieszkają sobie ludzie. I dalej jest cała, tętniąca życiem, piękna Werona. Ludzie, przynajmniej niektórzy, żyją w niej dla siebie z miłości, której symbolem jest kuchenny fartuszek z napisem "love forever". Inni, tak jak my, przyjeżdżają zobaczyć słynne miasto i pomyśleć chwilę o miłości. Czy pięknej? Nie wiadomo. Mogła być piękna, ale nie zdążyła. Umarła razem z młodymi.
Nasza żyje.

Panorama Werony 

Kawa w Weronie w kawiarence tuż za rogiem Casa di Giulietta
PS. W Weronie, oprócz tego najważniejszego jest bardzo wiele innych balkonów. Niektóre bardzo ładne. Na niektórych pewnie zdarzały się pary wyznające sobie miłość, na innych wypito prawdopodobnie niejedną włoską kawę, ale nie doczekały się sławy. Teraz nadeszła ich chwila.
Oto kilka z nich:

czwartek, 25 sierpnia 2016

Małżeństwo na urlopie - czy można polubić pakowanie?

Tydzień temu pisałam, że wybieramy się na urlop. Nadal się wybieramy, tylko teraz bardziej. Jutro się pakujemy i opuszczamy nasze mieszkanko na ładnych (mamy nadzieję) parę dni. Trzeba tutaj przyznać, że urlop z Szanownym Współmałżonkiem jest odpoczynkiem nie w sposób oczywisty. Jest taki termin "czynny odpoczynek" - to bliżej :). Zwiedzamy, chodzimy, wędrujemy, zdobywamy szczyty i poznajemy nowe miejsca i ludzi. Żadne takie, że dwa dni w tym samym miejscu. No chyba, że jest jakiś konkretny powód i można z takiego miejsca zrobić bazę wypadową. Wtedy to ma jakiś sens i można zostać nawet trzy dni. Teraz najlepsze - po tylu latach okazuje się, że to dla mnie w zasadzie jedyny rozsądny pomysł na wakacje. Kto z kim przestaje... 
Nasz aneks kuchenny na jednym z wyjazdów :)
W zasadzie to już zaczęliśmy się pakować, bo pakowanie na ten rodzaj wyjazdu wygląda jednak inaczej niż wyjazd na wykupione wczasy w hotelu/ośrodku czy czym tam jeszcze. Trzeba wziąć nieco inny zestaw. Szpilki, kolorowe kosmetyki, zestaw lakierów do paznokci ani wieczorowa sukienka i garnitur raczej nie będą potrzebne. Przydadzą się za to peleryny, karimaty, menażki, kuchenka (pamiętać o kartuszach z gazem!) i wygodne buty. Szpilki też będą potrzebne, ale takie do namiotu. No i tutaj pojawia się tytułowe pytanie - czy można polubić pakowanie? 
Jestem przekonana, że można, bo sama polubiłam. Serio. Mam na to kilka sposobów, przyznaję, ułatwiają życie i całą sprawę, ale pamiętam że kiedyś pakowanie się na wycieczkę, czy dłuższy wyjazd doprowadzało mnie do rozpaczy a jakieś kilkanaście lat temu naprawdę to polubiłam. Ups... Ze dwadzieścia lat temu...
Łatwiej opisać niż zrobić. No niby tak. Zwłaszcza jak już udało się zrobić :). 
Dla mnie w całym tym zamieszaniu najważniejsze były i są dwie sprawy: po pierwsze wyluzować. Tak, da się wyluzować; kilka głębokich wdechów, uśmiech na twarzy (to nic, że początkowo raczej sztuczny) i skupienie na perspektywie - jadę na wakacje! Po drugie - spokojnie i po kolei: najpierw lista rzeczy. Sama robię ją na kartce papieru analizując kilka typowych dni, jakie najprawdopodobniej spędzę w najbliższym czasie. Spanie - namiot, karimaty, śpiwory, piżama, kocyk, poduszka. Śniadanie - kubki, menażki, sztućce, kuchenka, herbata, kawa. Porządek po śniadaniu - ściereczki, płyn do naczyń. I tak dalej... Do tego jakieś przewidywalne zmiany - a jak będzie lało? - peleryny, parasol, książka. Bardzo to lubię, bo już kilka dni przed wyjazdem wchodzę trochę w wakacyjną atmosferę. Myślę, marzę. Jest fajnie. Wprawdzie czasem trzeba pokonać chwile pod tytułem "a może nigdzie nie jedźmy, tylko posiedźmy w domu...?", ale i tak jest fajnie. Może dlatego, że jak do tej pory zawsze udawało się jakoś te chwile zwątpienia pokonać. No i można przypomnieć sobie, że przecież miałam przyszyć sznurek do czegośtam. Ech, całkiem zapomniałam... i... jeszcze przecież zdążę trzy razy. Pełen luz.
Potem, już w sam dzień wyjazdu, na spokojnie wrzucamy przygotowane rzeczy do toreb, torby do auta i W DROGĘ!
Przy pakowaniu i wyjeżdżaniu na wakacje jest jeszcze jedna pułapka. Niestety. Życie to jednak jest życie i zwłaszcza kiedy jeździliśmy na wakacje z dziećmi albo kiedy byliśmy umówieni na bardzo konkretny termin w bardzo konkretne miejsce, zdarzało się nam w taki pierwszy dzień wakacji (albo czasem drugi) naprawdę ostro pokłócić. Tym razem planujemy tego nie zrobić, ale... jak już pisałam życie, to jest życie a ludzie to są ludzie. Wszystkie wątpliwości, staranie się, myślenie o potencjalnych problemach, nadzieje i oczekiwania plus dwoje myślących ludzi (zwykle myślących jednak nieco inaczej lub nie w tej samej chwili) mogą stanowić mieszankę wybuchową, której dodatkową wadą jest niestabilność. No i BUM! 
I tutaj ogromnym plusem jest fakt, że nie mamy już na przykład po dwadzieścia lat, tylko dwa razy tyle i jeszcze trochę. Człowiek już wie, że to tylko chwilowy wybuch, po którym wszystko się uspokaja i można kontynuować przygodę. Miłe to nie jest ale jeszcze nie udało nam się całkowicie wyeliminować tego elementu podróżowania. Jak tylko znajdziemy sposób - na pewno o tym napiszemy. Póki co pozostaje nam wybaczenie, zrozumienie i cierpliwość. W końcu przecież się kochamy. I jedziemy razem na wakacje*.

* odkryliśmy kilka dni temu, że ostatni raz byliśmy na dwutygodniowych wakacjach tylko we dwójkę... 26 lat temu. Jednym słowem na naszej podróży poślubnej. Często w myśl porzekadła "przyganiał kocioł garnkowi" tłumaczymy małżeństwom, że wspólnie spędzany czas jest bardzo ważny. Jest bardzo ważny i należy go mieć i o niego dbać. W naszym przypadku staraliśmy się dobrze wykorzystać ten, który mieliśmy, a nie było go za dużo. Jakoś się udało i teraz jedziemy na całe dwa tygodnie tylko we dwoje. I się cieszymy na ten wyjazd. 


piątek, 19 sierpnia 2016

Małżeński urlop - w pułapce wydajności

Powoli przygotowujemy się do wakacji. Za tydzień planujemy dwutygodniowy urlop. Jedziemy sobie we dwójkę i będziemy odpoczywać. Tak jak lubimy najbardziej - łazić po górach, znajdować ciekawe miejsca, siedzieć sobie, albo leżeć. Okazuje się, że już kilka ładnych lat nie byliśmy na wakacjach tylko we dwoje. Takie kilkudniowe wyjazdy - owszem, ale teraz jedziemy tylko we dwoje. Podróż poślubna. W końcu jesteśmy po ślubie i każda nasza tego rodzaju podróż jest po-ślubna, nie?
Znamy mniej więcej miejsce, w które jedziemy, ale tak z dokładnością do 30000 km² (tak, chodzi o 30 tysięcy). Jeśli jednak coś po drodze nam się spodoba, ten zaplanowany obszar może nieco ulec zmianie. Tak się już zdarzało w historii naszych poślubnych podróży. Pełny relaks.

Na temat naszego sposobu wypoczywania rozmawiałam z kilkoma osobami. Bo cieszę się na ten wyjazd i mam dość dużą łatwość mówienia na ten temat :). Kilka z tych rozmów skłoniło mnie do przemyśleń.

 Były to rozmowy, w których A) pytano o to co konkretnie planujemy zwiedzić, gdzie być i jakie szczyty zdobyć, i ILE, i B) jakie lektury planuję przeczytać podczas urlopu, a konkretnie ILE. Ukoronowaniem tych pytań i rozmów z nimi związanych było - bo wiesz, ja nie lubię marnować czasu. Żyje się raz i ważne jest żeby rozwijać się także w wolnym czasie.Urlop przecież można naprawdę DOBRZE WYKORZYSTAĆ.
Nie chodzi mi absolutnie o to, żeby nie czytać, nie zwiedzać i ogólnie nie myśleć podczas wakacji. Sami bierzemy coś do czytania i zamierzamy poznać nowe, ciekawe miejsca, przeżyć coś ciekawego i mieć o czym myśleć i co wspominać po powrocie. Uwielbiam w podróżach spotkania z ludźmi (również te z gatunku historia, kiedy o ludziach tylko czytam przechadzając się po ich domach, bibliotekach, miejscach w których pracowali), uwielbiam myśleć dzięki nim o sprawach, na które sama nie wpadłabym nawet przez milion lat. 
Tymczasem, mam wrażenie, całkiem spora grupa moich bardziej i mniej znajomych skupiła się na wydajności. Wszystko, zawsze i wszędzie musi mieć opracowaną strategię - cel, wizję, przynajmniej 5 pierwszych kroków oraz jasny i klarowny system weryfikacji postępów. Ok. Kiedy pracujemy, coś wytwarzamy lub mamy dwa miesiące na nauczenie się kompletnie nowej umiejętności - ma to sens. Sama planuję różne rzeczy w moim życiu - to bywa potrzebne. Nie chodzi o wylewanie dziecka z kąpielą, naprawdę nie. Ale mam wrażenie, że trochę się nam wszystkim pomieszało w priorytetach. Mamy ich tyle i w tak skomplikowanych systemach, że dawno już zapomnieliśmy, że w zasadzie priorytet, czyli sprawę "pierwszą", najwyższej wagi, mamy i możemy mieć tylko jeden. Rozwijamy za wszelką cenę nasze umiejętności miękkie i twarde, intelektualne, fizyczne i duchowe, planujemy wszystko dokładnie nawet na wakacjach (ostatnio rozmawiałam z pewną mamą sześciolatki, która zastanawiała się całkiem serio nad - uwaga! - realizowaniem celów edukacyjnych na wakacjach tejże dziewczynki, bo przecież po wakacjach idzie do szkoły i musi być dobrze przygotowana). Planujemy, rozwijamy, kontrolujemy i... tracimy na tym życie. Szybkie czytanie, liczenie w pamięci do pięciu cyfr po przecinku, wyciąganie wniosków i podejmowanie decyzji w sytuacjach stresowych, przebiegnięcie 10 km w czasie poniżej 50 minut, kolejne kursy, uprawnienia, updat'y nowych systemów, znakomita orientacja w modzie sportowej, znajomość wszystkich 3457 teorii na temat żywienia niemowląt i dzieci do 5 roku życia... etc,etc...
Aby to wszystko osiągnąć, naprawdę potrzeba planowania.
A tymczasem większość, zdecydowana większość, tych rzeczy przemija w zastraszającym tempie. Aktualności przestają być aktualne, biegać, czytać i liczyć też z czasem będziemy jednak raczej coraz wolniej, a i już teraz ogromna część tego wszystkiego może być z dużym powodzeniem przejęta przez szeroko rozumianą technologię przyszłości, która tak naprawdę jest już technologią współczesności. 
Są jednak inne wartości - miłość, pokój, radość, dobroć, życzliwość, wierność, opanowanie, cierpliwość, łagodność, zaufanie, wdzięczność. Za to nie dostaje się punktów, tym nie bardzo można pochwalić się na Facebook'u ani zdobyć "lajków" w jakiejś innej aplikacji. To wszystko w ogóle bardzo trudno zmierzyć, ale warto te cechy pielęgnować. A kiedyś może nawet zostać człowiekiem przy którym Diogenes zgasiłby swoją latarnię?
A zaczęło się od pytania o to jak spędzę wakacje...

czwartek, 11 sierpnia 2016

Małżeńskie historie - co jest najważniejsze...

Dzisiaj będzie refleksyjnie. Bo te refleksje same się nasuwają mi ostatnio. A to z powodu spotkań, które mnie spotkały :). Konkretnie dwóch.
Spotkanie pierwsze:
Pan fachowiec. Starszy, bardzo kulturalny, miły. Przyszedł do mojej mamy, bo był potrzebny. W zasadzie nie miał czasu, ale usłyszał, że woda z pękniętej rury zalewa sąsiadów, że w piątek długo oczekiwani goście, że jak to bez wody, że kłopot, że bardzo Pana proszę. Albo może Pan kogoś poleci. No to przyszedł. Kiedy skończył rozwalać kafelki żeby dostać się do pęknięcia, ustał hałas i zaczęłam z panem rozmawiać. Jego żona dwa lata temu miała udar. Teraz jest ciężko. Ale o wiele lepiej niż było.
Wie Pani, zaczęła już mówić. Znowu. Wcześniej to wnerwiało mnie to jej gadanie czy dzwonienie do mnie. Wie Pani, potrafiła cztery razy dzwonić i to wkurzało (promienny uśmiech), a potem... to mi zabrakło tego gadania. I dzwonienia też. Ile razy siedziałem w pracy, czy przy robocie jakiejś, i patrzyłem w telefon jak baran jakiś. I chodzi. Powoli, ale chodzi. Ma sparaliżowaną rękę i nogę po jednej stronie, ale chodzimy na rehabilitację i już może sama chodzić. Powolutku, ale to bardzo mnie cieszy. Tak sobie żyjemy. Dlatego nie chciałem brać tej roboty, bo tak tu robię, a i tak myślę o tej mojej żonie - jak sobie radzi teraz. A robota? No pieniądze zawsze są potrzebne, ale wie Pani, jak człowiek młody to głupi jest jednak. Myśli żeby zarobić, mieć jak najwięcej. A potem co komu z tego przychodzi? No niby coś trzeba mieć, rzeczywiście, choćby na tę rehabilitację teraz, bo to jednak ciągle są wydatki, ale jak patrzę na młodych teraz, to oni się pogubili chyba. No bo co im po tych pieniądzach i po tej robocie? 
Spotkanie drugie:
Pani znajoma. Starsza Pani, której pół roku temu zmarł mąż. Przyszła prosić o wkręcenie żarówki do lampy. Może Pani Mąż będzie wiedział jak to zrobić. Bo to taka nowoczesna lampka. Mój Mąż to wszystko zawsze robił. Takie tam różne rzeczy. A teraz sama zostałam... Teraz widzę ile On mi pomagał. Pani młoda, to Pani tego pewnie nie wie, ale niech Pani szanuje Męża. Oni są trudni, chłop, to chłop, ale potem, jak go zabraknie, to dopiero człowiek wie ile stracił. A to trzeba się cieszyć tym, co jest. I doceniać. Bo potem jest już za późno.
Dzisiaj jest też rocznica śmierci Robina Williams'a. Jakoś nie mogę powstrzymać się przed refleksją. Pisałam o tym (Robin Williams nie żyje) i znów o tym myślę. I znów w głowie brzmią słowa księdza Twardowskiego: 
(...)

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno (...)