czwartek, 30 listopada 2017

Kalendarz Adwentowy "Dobrze nam Razem" 2017 - START

Zaczynamy nasze Adwentowe Wyzwanie! Na początek przypominamy zasady :)
  •  Można uczestniczyć w nim razem, wspólnie, ale jeśli to nie jest możliwe, podejmij je sam/ sama i podążaj i tak za naszymi wskazówkami. Może kolejne wyzwanie podejmiecie już razem?
  • W tym roku budujemy naszą dobrą historię (więcej na ten temat TUTAJ)
  • Codziennie wieczorem, koło godziny 19.00, na naszym profilu facebookowym i blogu znajdą się wskazówki na dzień następny. Na Facebooku będą one w wersji graficznej, skróconej, a na blogu, czyli tutaj, opisane dokładniej.
  • Zaczynamy dzisiaj, tj. 30 listopada wskazówkami na 1 grudnia i kończymy 23 grudnia wskazówkami na Wigilię 
ZAPRASZAMY!!!


Dzień pierwszy:
Zadanie polega na zrobieniu czegoś lub przypomnieniu sobie czegoś związanego z Waszą ulubioną fotografią. Generalnie mamy mnóstwo zdjęć, ale chodzi o znalezienie tej najlepszej, najulubieńszej - co takiego przedstawia i dlaczego jest ulubiona; w jakich okolicznościach została zrobiona? Co wtedy robiliście?
Może warto tę fotografię oprawić i postawić w jakimś widocznym miejscu?
Może to okazja do przeglądnięcia starych zdjęć w ogóle? Niektórzy z nas mają ich naprawdę sporo:)
Może się okazać, że jeszcze ciągle takiej jedynej, ulubionej nie macie - może to jest dobra okazja, żeby to zmienić? No, chyba, że macie (tak jak my) kilka takich najulubieńszych.
Do dzieła!

Wdzięczność
Wdzięczność jest podobno kluczem do spełnienia i radości. Wydaje się nam, ze jest coś na rzeczy, ale wydaje się nam również, że o tę wdzięczność trzeba w naszym życiu trochę zawalczyć. Dlatego nasz Adwentowy Kalendarz będzie miał tak naprawdę dwa wyzwania. Jak szaleć, to szaleć :)
Codziennie na karteczce, wzorku bombki, gwiazdki, choinki lub po prostu  napisz za co dziś jesteś wdzięczny/wdzięczna. Nie odkładaj pisania kartek na później, każdego dnia zapisz jedną konkretną rzecz i myśl w ciągu dnia o tym, co jest tam zapisane. Zachowuj karteczki bo ostatniego dnia znajdą swoje specjalne miejsce :)
poniżej zamieszczamy nasze wzorki, z których można skorzystać.



wtorek, 28 listopada 2017

Kalendarz Adwentowy 2017 - podejmij wyzwanie


…Albowiem dziecię narodziło się nam, 
Syn jest nam dany
i spocznie władza na jego ramieniu, 
i nazwą go:
Cudowny Doradca, Bóg Mocny, 
Ojciec Odwieczny, Książę Pokoju… 
Izajasz 9: 5


Boże Narodzenie – historia, która zmieniła nasze życie. Ponad dwa tysiące lat temu, w małej, raczej zapomnianej miejscowości, w niezbyt luksusowych warunkach, po trudach podróży rodziców, przyszło na świat Dziecko. Urodził się Mały Chłopiec. Emmanuel. I od tej pory Bóg jest z nami.  Historia, konkretne wydarzenie w miejscu i czasie, spowodowało w świecie ogromną zmianę. Bez tego dnia, wszystko byłoby zupełnie inne. Nawet rok mielibyśmy jakoś zupełnie inaczej liczony.
W tej opowieści Bóg wchodzi do świata ludzi, jako jeden z nich właśnie. Dlatego naprawdę wie o co w tym wszystkim chodzi. Nie jest odległym demiurgiem otoczonym wielkimi ideami, tylko dzieckiem, małym chłopcem, który urodził się żeby naprawić wszystko, co zostało zepsute i zniszczone. Czyż nie o tym marzyliśmy?

Każdy z nas ma swoją historię - lepsze i gorsze chwile, dzięki którym jednak jesteśmy właśnie tym, kim jesteśmy. Tysiące decyzji w przeróżnych okolicznościach splatają się w nasz charakter i budują nasze więzi z innymi. Wiele chwil, które, gdyby się nie wydarzyły, zmieniłyby bieg naszej małej historii – a zatem i historii kolejnych pokoleń. Piękna rodzinna historia o tym jak babcia spotkała dziadka… i już wiemy o co chodzi. Nasza historia jest ważna. I nieprawda, że tylko dla nas. 

W tym roku, podczas Adwentu, chcemy skupić się na budowaniu naszej własnej, wspólnej, dobrej historii. I taki właśnie będzie tegoroczny Kalendarz Adwentowy Dobrze nam Razem.

Podobno kluczem do szczęścia jest wdzięczność, ale tej przecież nie da się pielęgnować jeśli nie pamiętamy o dobrych rzeczach. A w codzienności, kolejnych szarych dniach, natłoku spraw, terminów i obowiązków tak łatwo zostawić je na później, odłożyć i w końcu zapomnieć. Pędzić i nie wiedząc nawet kiedy, stracić coś najcenniejszego. O wiele ważniejszego niż te wszystkie obowiązki, terminy i sprawy. I dlatego potrzebujemy Świąt. Żeby nie zapomnieć o Bożym Narodzeniu i o tym co ono dla nas znaczy, ale też o nas, o tym kim jesteśmy i jak to się stało. A jeśli trochę się pogubiliśmy, może te Święta pomogą nam się odnaleźć?




Zapraszamy do naszego Kalendarza Adwentowego. 

Startujemy w czwartek, 30 listopada. Codziennie, przez kolejne 24 dni będziemy stawiać przed Wami, i przed nami samymi, kolejny temat - wyzwanie na kolejny dzień Adwentu. 

czwartek, 23 listopada 2017

Strefa komfortu

"Zmieniaj życie i pozostań w strefie komfortu" - SMS o takiej treści ostatecznie obudził mnie któregoś dnia podczas śniadania. Wstałam znacznie wcześniej, ale jakoś niekoniecznie oznaczało to obudzenie się. Nawet bardzo niekoniecznie. Mętny wzrok i baaardzo powolne tempo myślenia i wszystkiego innego jakoś nie mogły mnie opuścić. Chyba całe długie kilka sekund zajęło mi zrozumienie, że SMS jest początkiem reklamy zachęcającej mnie do całkowitego przemeblowania mieszkania i wymiany sprzętu AGD. Super. Taki komfort, że hej! Obudziłam się natychmiast. NIE!!! Żadnych nowych mebli, garnków, lodówek i sztućców! Nawet 50% taniej. 
No ale ostatnio pisałam o tym, że zawsze jest czas na zmiany, i to czy ich dokonujemy zależy tylko od nas (tutaj), to dziś może o tej strefie komfortu. Bo chyba, choć hasło brzmi kusząco, niekoniecznie jest możliwe do zrealizowania. I to nie tylko w sprawie remontu, przemeblowania, przeprowadzki  czy innych podobnych kataklizmów. Podejrzewam, że generalnie niemal żadne zmiany nie przychodzą całkiem bezboleśnie; nawet te "na lepsze" (jeśli ktoś ma jakieś naukowe dowody na to, że jest inaczej, proszę o kontakt). Jesteśmy jakoś tak przyzwyczajeni do starych butów, że wchodzenie w nowe jakoś zwykle, przynajmniej na początku, nam nie leży. I oczywiście im ważniejsza sprawa, a więc i zmiana, tym trudniej przychodzi. I tym bardziej się przed nią bronimy. Święty niemal argument, że ZAWSZE TAK BYŁO, I BYŁO DOBRZE urasta do rangi życiowej prawdy i jedynie słusznego celu w życiu. Istnieje nawet powiedzenie, że lepszy jest stary wróg niż nowy przyjaciel. Co??? No to już przesada!
A jednak. Czy możliwe jest, że tak bardzo przyzwyczaiłam się do starego, że nowe, chociaż lepsze, nie ma żadnej racji bytu? Czy możliwe jest, że wolę starego wroga, z którym jakoś nauczyłam się już żyć, niż nowego przyjaciela, który samym swoim istnieniem szykuje dla mnie kilka niespodzianek?
Czy jest możliwe, że  wolę przykryć głowę kocem i przeczekać, aż zmiana sobie pójdzie i nigdy nie wróci? Otóż niestety jest. Nie tylko możliwe, ale nawet całkiem prawdopodobne. I kilka takich doświadczeń mam już na koncie. Dumna z tego nie jestem, ale tak jest. Co więcej... coraz częściej wolałabym, żeby było po staremu...
Można przespać życie z głową pod kocem. Ale czy warto? 
Bo zmiana zawsze kosztuje. Tak, drogocenne rzeczy kosztują dużo... Dlatego są cenne... Ale kiedy przychodzi za nie płacić, zwykle tracę entuzjazm. Moja wygoda, na którą już sobie zapracowałam, do której mam chyba prawo, nie?, którą już polubiłam i w ogóle jest jak stare kapcie, domaga się swoich praw. Niech no ktoś tylko jej zagrozi! 
Czasem tylko narzekam, że moje życie jest puste, niewiele warte, nudne, nieszczęśliwe... 
No cóż... Jakie walki, takie zwycięstwa. 
Hurraaaa!!!!! Znalazłam kapcie, były pod łóżkiem!!! 
Super.
A jednak wcale nie jestem zwolennikiem "wychodzenia ze strefy komfortu". Zwłaszcza jako sposobu na zmianę. Jestem mocno przekonana, że wcale nie o to chodzi. 
Ponad już rok temu byliśmy na absolutnie najcudowniejszych wakacjach w naszym życiu. Wymagało to spakowania się i wyjechania z domu, ogólnego obniżenia standardów wypoczynku (spaliśmy we własnym aucie), mierzenia się z obcym i zupełnie nieznanym językiem i kulturą, i ogólnej oraz szczegółowej zgody na niewygodę. Strefa komfortu pozostała mglistym wspomnieniem, które pozostawiliśmy zamknięte na klucz. Warto było? Oj, tak! 
Ale sednem wspaniałości naszych wakacji wcale nie było opuszczenie strefy komfortu! To była cena, którą musieliśmy zapłacić za cel. I naprawdę nie chodzi o to by płacić i płacić, tylko nie wiadomo za co.  
Każda zmiana, przygoda, musi mieć cel i powód, przyczynę, chęć, potrzebę, może nawet marzenie, i prawdą jest, że trzeba za to zapłacić. Inaczej się nie da. 
Ale przecież nie ta zapłata jest celem!
Warto w życiu znaleźć sobie jakiś większy. I wtedy okazuje się, że brzemiona naprawdę mogą być lekkie.
Bo nie chodzi o to by wyjść, ale by gdzieś iść.
Dopiero wtedy już sama droga jest wartościowa. 

I nie będę przemeblowywać swojego mieszkania, bo naprawdę lubię te meble, które mam :)

czwartek, 16 listopada 2017

Kiedy jest za późno na zmiany?

Jak można się zorientować po naszym fanpage'u na Facebooku i Instagramie - znów jesteśmy na Exit Tour. Tym razem w Wodzisławiu Śląskim. Dobrze jest. Więcej o samym Exit Tour można znaleźć (tutaj), a dzisiaj nieco więcej o tym dlaczego w ogóle się tym zajmujemy. Temat wybrałam trochę z powodu pewnej rozmowy w dniu wczorajszym, która odbyła się między mną a dziewczyną z jednej ze szkół, w których realizujemy program Exit. Warto nadmienić, że dziewczyna miała lat 17, a program opiera się na profilaktyce dla uczniów szkół ponadpodstawowych. Dlaczego profilaktyka? Ano dlatego, że dawno już mądrzy ludzie uznali, że lepiej zapobiegać niż leczyć i dlatego, że sami też tak uważamy. Szczególnie od czasu, kiedy to osobiście przekonaliśmy się, że stawianie wszędzie gaśnic przeciwpożarowych naprawdę ma sens. Wydaje się na to mnóstwo czasu i energii i w zasadzie nie wierzymy, że do czegokolwiek oprócz przestrzegania przepisów się to przydaje, a tu proszę... okazuje się, że ma to jednak sens i czasami użycie takiej gaśnicy ratuje nas przed stratami o wiele, wiele większymi niż wydatki na rzeczoną gaśnicę. I dlatego profilaktyka. Może akurat ktoś zastosuje nasze rady i zamiast uczyć się na własnych błędach zrobi coś właściwego zanim nabroi. Podobno mądry Polak po szkodzie; niektórzy twierdzą, że i przed szkodą i po szkodzie głupi, ale... póki życia, póty nadziei. No i rozmawiamy z ekipą Exit o różnych sprawach, problemach, i decyzjach, które przed tymi młodymi ludźmi stoją. Jak zdecydują, tak będzie wyglądało ich życie; decyzje, które właśnie zapadają, określą ich nie tylko najbliższe dni i lata. Dlatego to jest ważne.
Ale dotyczy nie tylko młodych ludzi. Każdy z nas podejmuje różne decyzje, dokonuje ważnych, czasem kluczowych wręcz wyborów i żyje w ich konsekwencjach. No i wreszcie wracamy do mojej wczorajszej rozmowy. Dziewczyna, a z nią cała klasa zastanawiała się czy decyzje, które już zapadły są niezmienne. Czy nie jest już za późno na zmiany? Przypominam, że rozmawiamy o osobie. która ma obecnie 17 lat!
I jasne, że są takie sprawy, których konsekwencje niesiemy z sobą całe życie, ale na prawdę dużo możemy zrobić w każdym wieku. 
Zajmujemy się, jak wiadomo, głównie relacjami. Naprawdę to nie wiek ani długość okresu "błędów i wypaczeń"pozwalają (lub nie) na odbudowę, odnowienie naszej więzi. Jeśli chcemy, możemy wszystko naprawić póki jeszcze oddychamy. Potem rzeczywiście już nie.
Ale ta młoda dziewczyna uświadomiła mi, że każdy, nawet tak młodziutki człowiek, niemal u progu swojego życia, bywa kuszony myślą, że wszystko jest już stracone, że jest po prostu za późno. 
A to nie prawda!
Niekoniecznie będzie to łatwe, nawet na pewno nie obędzie się bez walki, potu i łez... Ale warto! Za dużo widziałam cudów nowego życia i odbudowanych bliskich relacji żeby w to wątpić. 
Póki żyjemy, póty jest dla nas nadzieja; możemy odbudować to, co zepsuliśmy. To naprawdę nie wiek ani ilość krzywd decydują. Decydujemy my sami.

czwartek, 9 listopada 2017

Sądny dzień

Podobno jednym z większych źródeł stresu we współczesnym świecie jest wolno działający internet i ogólnie "mulący" komputer. Nie sprawdzałam tego bardzo wnikliwie, ale wydaje się to dość prawdopodobne. My już od jakiegoś czasu doświadczaliśmy tego stresu tym bardziej, że korzystaliśmy ze starego systemu, który niemal ciągle informował nas o tym, że nie jest już wspierany i nic, ale to nic nie będzie dobrze działało. Może trochę dramatyzuję, ale tylko trochę. W każdym razie nastał ów dzień. Po zaopatrzeniu się w stosowne urządzenia, programy i takie tam, Mąż wcielił się w rolę Pana Od Komputerów i zabrał się do roboty. Fizycznie, nie jest to ciężka praca, ale jak dawno już zauważył Pan Murphy - jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno. Zgodnie z jego prawami (pana Murphy'ego) nie wszystko okazało się proste i stąd tytuł dzisiejszego posta. No bo tego typu działania zwykle właśnie taki sądny dzień przypominają. Chyba znów trochę dramatyzuję. Ale tylko trochę :).
Mąż nieco się zdenerwował, kiedy komputer, który "nie widzi" klawiatury z uporem godnym czegoś większego nalegał "wciśnij ENTER". No ciekawe jak to zrobić! 
Generalnie takie rzeczy zajmują jakieś dwa do trzech razy tyle czasu ile zostało zaplanowane. Jakimś pomysłem jest planowanie śmiesznie krótkich chwil na takie zajęcia w nadziei, że uda się oszukać system i uda się zamknąć sprawę w jakimś rozsądnym czasie. Pracujący nad sztuczną inteligencją powinni się tym poważnie zainteresować, bo to się jakoś nigdy nie udaje. Złośliwość rzeczy martwych mówią jedno, ale inni twierdzą, że do bycia złośliwym potrzebna jest pewna doza inteligencji...
W każdym razie dzieje się, a my jak na razie ciągle wychodzimy z tego obronną ręką. Jak wiadomo w takie dni bardzo łatwo jest zapomnieć o tych wszystkich miłych słowach, wielkiej miłości, a nawet elementarnej uprzejmości, trudno natomiast docenić obiad, zrobić herbatę i nie burczeć na siebie nawzajem. Życie. I nie ułatwia sprawy grubszy porządek w kuchni w wykonaniu drugiej połowy naszego małżeństwa. Ani to, że nie wszystko udało się kupić (bo zapomniałam...), i muszę pisać na laptopie, a nie lubię, i trzeba z YouTube'a uczyć się jak podzielić dysk na partycje. A ten nowy dysk chrupie prawie tak jak stary, a zmień tę muzykę na jakąś prawdziwą muzykę... Macie to?
No własnie. 
Ale w takie dni też możemy jednak być dla siebie po prostu mili, możemy o siebie nawzajem dbać, dawać sobie trochę więcej przestrzeni i trochę więcej się troszczyć. Trochę się jednak postarać. I trochę pomyśleć. I nie palnąć "to może jednak poproś Rysia o pomoc, sam proponował", bo przecież sama tłumaczę innym kobietom, że mężowi się tego nie robi. To On jest przecież najlepszy na całym świecie i tak ma być :) (a jak coś mu się nie uda, to przecież w końcu znajdzie jakiegoś specjalistę; a i tak zna się na tym lepiej niż ja). I można przytulić i powiedzieć, że się lubimy, i zrobić serduszko z jakiegoś niepotrzebnego drucika, i powiedzieć, że pyszny obiad i iść na kawę do zaprzyjaźnionej kawiarni, w której ktoś ma dziś urodziny, i zaplanować, że o 21.00 kończymy wszystkie prace - najwyżej zostaną na jutro (albo zrobić wszystko do końca, żeby jutro wstać w nowym świecie - jak kto woli :); można mieć naprawdę dobry dzień.
Wtedy okazuje się, że taki sądny dzień można wygrać :) i na dodatek mieć kilka fajnych wspomnień.

czwartek, 2 listopada 2017

Samowystarczalność?

Miniony tydzień spędziliśmy w Nowym Tomyślu i Zbąszyniu z projektem Exit Tour. W projekt zaangażowane jest w sumie kilkadziesiąt osób i raczej nikt się nie nudzi. Każdy robi co innego. I ta praca się uzupełnia w sposób, który daje o wiele więcej niż proste dodawanie naszych umiejętności, możliwości, czasu i tego wszystkiego, co w projekt wkładamy. Z drugiej strony czasem ktoś kogoś denerwuje, ktoś robi coś inaczej niż ja bym zrobiła - i to jest koszt współpracy tego rodzaju. Coś za coś, ale warto. I to jeszcze jak!
Po projekcie, ponieważ byłam już i tak niemal na drugim końcu Polski - odwiedziłam bliską mi osobę. Nie żeby przyjaciółkę z przedszkola; poznałyśmy się dużo, dużo później, jako dorosłe, zamężne i "dzieciate" kobiety i coś zaskoczyło. Podobne wartości, podobna sytuacja rodzinna, kilka długich rozmów i narodziła się przyjaźń. Trwa kilka lat. Odpoczęłam w weekend u przyjaciółki jak dawno już mi się nie udało. Nawet kiedy, a zdarzało się kilka razy, miałam dwa czy trzy dni tylko dla siebie, jakoś ten odpoczynek był nie do końca taki jak bym chciała. A tutaj - proszę. Kilka litrów herbaty, jakaś (pyszna) zupka na obiad, chlebek, powidła śliwkowe, pogaduchy, szybki wypad na zakupy... No było naprawdę cudnie. Poznałam kawał
Jej życia, ludzi, z którymi ma wiele wspólnego i tych, którzy goszczą w nim tylko na chwilkę, kiedy kupuje pyszny chlebek z ziarenkami czy jabłka. Przy okazji odgrzebałam starą pasję :).
I taka jest przyjaźń. No potem tłukłam się trochę przegrzanym pociągiem, nie na wszystkie tematy mamy to samo zdanie, ale warto. I to jeszcze jak!
Kiedy wracałam tym właśnie pociągiem byłam w zasadzie jedynym pasażerem jadącym samotnie. Jakoś tak się złożyło, że w przedziale oprócz mnie jechały trzy starsze panie-koleżanki (były w odwiedzinach u czwartej), dwie zaprzyjaźnione studentki, które chyba dobrze się nie znają, ale od początku roku akademickiego jeżdżą razem, i jedna para - dziewczyna co chwilę spoglądała na piękny, delikatny pierścionek. Wszyscy rozmawiali, pomagali sobie, pilnowali bagażu, kiedy ktoś wychodził z przedziału, dzielili się kanapkami. A ja jechałam sama. I nawet nie było mi smutno, bo jechałam od przyjaciółki do domu, a lubię jedno i drugie, ale obserwowałam i myślałam sobie. A kilka godzin na te obserwacje miałam. 
Nie chciałabym nigdy, przenigdy dojść w moim życiu do takiego momentu, w którym stwierdzę, że do szczęścia nie są mi potrzebni inni ludzie. Bywają okropni, nie rozumieją mnie, wkurzają, denerwują i wyprowadzają z równowagi, ale dzięki nim jestem tym, kim jestem. To oni mnie kochają, zależy im. Ja też bywam denerwująca, samolubna i niczego nie rozumiem. Bywa. Cieszę się, że Ci, na których mi zależy jakoś to wytrzymują i staram się, aby mieli ze mną jak najmniej kłopotów :).
  Dużo się mówi, pisze o konieczności bycia samowystarczalnym, i na pewnym poziomie, oczywiście trzeba być sobą samym, niekoniecznie wprost uzależniającym swoją wartość czy dobre samopoczucie od zdania czy opinii innej osoby, jasne, że tak. Ale jeśli dojdę do takiego momentu, w którym zdanie czy opinia innych naprawdę w ogóle nie będzie mnie obchodziła, stanę się zimna, smutna i nawet nie będę wiedziała jak bardzo samotna... A tego bym nie chciała. 
No i znów okazuje się, że mają rację ci, którzy twierdzą, że życie jest sztuką.



czwartek, 26 października 2017

Jak to? Już miesiąc?

.
Ciężko mi uwierzyć, że to już miesiąc, a i nie mniej ciężko było uwierzyć, że to się w ogóle naprawdę dzieje. Patrząc w tył wiem, że wydarzyło się wiele przez całe te ponad 30 dni, które już z Kasią jesteśmy małżeństwem. To niesamowite jak szybko mija czas, jeśli człowiek po uszy zajęty jest działaniem. Byliśmy na wspaniałej podróży w Izraelu, zdążyliśmy posiedzieć na walizkach bez domu, to u jednych rodziców, to u drugich, i finalnie znaleźć mieszkanie, z którego jesteśmy niezmiernie szczęśliwi i do którego serdecznie zapraszamy na kawę/herbatę/ciasto/wino :) Jednak chcę pisać o ślubie, a nie o pierwszym miesiącu naszego wspólnego życia.
Dzień ślubu to był armagedon, naprawdę. Bieganie od samego rana, załatwianie spraw nieogarniętych przed przypadek, bądź świadomie pozostawionych na ten dzień: kwiaty, przyjazd ludzi, szczegóły ceremonii, ubranie się, przywiezienie Marty, która miała pomalować Kasię i mnóstwo innych spraw. Cały, absolutnie cały poranek, biegaliśmy jak poparzeni. Później ceremonia. To się dzieje, nie ma już nad czym się zastanawiać. Pastor mówi kazanie, obok mnie zestresowana, piękna Kasia, za mną tłum: rodzice, siostra, rodzina, przyjaciele. Odwracam się i widzę uśmiechnięte twarze, wzruszone tak ważnym dla mnie wydarzeniem. To absolutnie niesamowite kiedy ludzie ważni dla mnie są ze mną w tak ważnym momencie. Dzięki Wam za to! Także moc życzeń i wiadomości od ludzi, którzy nie dali rady dotrzeć do Piotrkowa na ceremonię - to było na maksa wzruszające, kiedy życzyliście nam wszystkiego najlepszego przez wiele jeszcze dni po ślubie!  
Składam przysięgę; myśl o tym, że moja ukochana staje się w tym momencie moją żoną, że wiążemy się węzłem, który rozwiązać może tylko śmierć jest niesamowita, zapierająca dech w piersi, Kasia w zeszłym tygodniu mówiła, że jeśli nie byłaby absolutnie i bezgranicznie pewna, gdyby dzień wcześniej nie przemodliła i nie przemyślała jeszcze raz tego tematu, nie udźwignęłaby brzemienia tej przysięgi i chyba by uciekła. Ja reagowałem na to zupełnie inaczej. Wcześniej zupełnie pewny i niezestresowany byłem teraz totalnie odcięty od mojego emocjonalnego świata, głęboka radość miała przyjść dopiero później. Działałem wyłącznie w trybie zadaniowym: podpisanie dokumentów, pamiętanie gdzie podpisy, żeby nie wypinać się do ludzi, starałem się wszystko ogarniać, emocje nie dotarły nawet gdy zagrała muzyka. Zaczęły docierać powoli, dopiero w trakcie składania życzeń i pojawiły się w pełni w samochodzie, gdy jechaliśmy na salę weselną. To absolutnie był najpiękniejszy dzień mojego życia!
Czekam na więcej i z całego serca dziękuję tym, którzy byli z nami wtedy fizycznie w kościele i tańczyli na weselu do piątej rano, ale także tym, którzy wspierali nas duchem. To wspaniałe mieć tak cudownych znajomych i przyjaciół.
Dzięki.
Marek

czwartek, 19 października 2017

Zdobywanie umiejętności

Małżeństwo to nie stan, lecz umiejętność...Hmmm...
Sama bym tego nie wymyśliła, ale im dłużej jestem żoną, tym bardziej jestem przekonana, że to prawda. I, że jak każdej niemal innej umiejętności - można się tego po prostu nauczyć. Po prostu nie oznacza, że jest to zawsze łatwe, lekkie i przyjemne. Po prostu oznacza, że jest to dość proste. Po prostu trzeba brać pod uwagę zdanie, marzenia, opinie, oczekiwania, humor, pragnienia, potrzeby, zachcianki, zmęczenie, i wiele jeszcze innych tej drugiej osoby. I być w tym wiernym. Łatwe to to nie jest. W każdym z nas tkwi gdzieś głęboko (albo czasem wyłazi zupełnie na wierzch) jakaś taka wredna istota, która z ogromnym zaangażowaniem dba byśmy przypadkiem nie zapomnieli o sobie. Absolutnie nie chodzi mi tutaj o to, że jedno z małżonków powinno być na każde skinienie i rozkazy drugiego. Branie pod uwagę nie oznacza natychmiastowej realizacji wszystkiego co zostało wymienione. Oznacza dokładnie to, co jest napisane - branie pod uwagę. I to czasem jest nawet trudniejsze...
I można się tego nauczyć. Proste nie zawsze oznacza łatwe. A nawet zwykle nie oznacza, bo wolimy czasem żeby coś było skomplikowane - wtedy zawsze możemy powiedzieć, że "to dla mnie za trudne". I już. 
Tymczasem w życiu niestety bardzo często zawalamy rzeczy najprostsze. Jak to? No na przykład tak: wybieramy czas przed telewizorem zamiast z żoną/mężem czy dziećmi. Ale przecież razem siedzimy przed tym telewizorem... Albo kolejny raz wściekamy się o jakąś głupotę zamiast wykazać się cierpliwością i zrozumieniem. Albo z kolei wykazujemy się niezrozumiałą wręcz cierpliwością połączoną z prawdziwie oślim uporem i robimy coś "po swojemu" zamiast dać się przekonać i zrobić tak jak on/ona by chciał/a. Sama pisząc te słowa mam taką malutką myśl - ale niby z jakiej racji? Co to niby moje sposoby są złe? 
Dzisiaj jakąś chwilę temu byłam na zakupach. Mają w sklepie taką fajną kasę "bez słodyczy". Podobno jest to kasa przyjazna dzieciom. Przy okazji - ciekawe co sądzą o tej przyjazności dzieci... Raczej jest to kasa przyjazna rodzicom i ułatwiająca życie osobom, które od półtora roku mocno ograniczają słodycze. Jak na przykład ja. Ale do rzeczy - stałam sobie w zwykłej kasie (bo szczerze mówiąc wybrałam tę z najkrótszą kolejką, która szła najwolniej; zawsze wybieram właśnie tę) i przyglądałam się półeczkom. Czym dłużej się przyglądałam przez całe 4 minuty stania w kolejce, tym słabsze stawały się moje postanowienia dotyczące niekupowania słodyczy. Pod koniec miałam smaka na wszystko. Ale półtora roku ciężkiej pracy nie może przecież tak od razu wziąć w łeb. Rozsądek i silna wola wzięły więc górę i nie kupiłam żadnego słodycza.* Drogę powrotną osładzało mi poczucie zwycięstwa. Jak wróciłam do domu, zjadłam 4 pyszne śliwki. Jestem szczęśliwym człowiekiem i nie mam już wcale ochoty na słodycze. Nigdy ich nie kupię, bo są niedobre, psują zęby, męczą żołądek i osłabiają odporność. I tuczą. Nawet już na nie nie spojrzę. O! Moje przyzwyczajenia i styl życia zupełnie się zmieniły. Uwielbiam regularnie ćwiczyć, jeść trociny i pić 2,5 l czystej wody każdego dnia.
Od znaczka * kłamałam... Przepraszam
To trochę dłuższa walka. 
To o śliwkach było prawdą. Serio były pyszne, ale niestety dalej nie pogardziłabym czekoladką. Albo ciasteczkiem. Ok, dwoma. Tyle tylko, że rozsądek i zalecenia lekarskie zwyciężają. (chyba z czterech niezależnych od siebie lekarzy zalecało mi schudnąć te półtora roku temu. W sumie to do tej pory mam podejrzenia, że to jakaś zmowa w NFZ...). 
Bardzo proste i bardzo trudne jednocześnie.
I mam wrażenie, że z tą umiejętnością bycia w małżeństwie jest czasem bardzo, bardzo podobnie. I muszę bardzo się pilnować zwracając uwagę na to, co je buduje, a co niszczy. I wybierać to, co buduje. I znów i znów. I kolejny raz. 
I okazuje się że warto. Że 30 tysięcy powtórzeń naprawdę tworzy nowy nawyk (kiedyś pisałam o tym TUTAJ). I każdy kolejny raz jest łatwiej. Mogę się nauczyć nawet jeśli dziś nie umiem. 
I to jest bardzo dobra wiadomość.


wtorek, 10 października 2017

Randka sprzed 30 lat


Kalendarz nie kłamie. Jakby nie liczyć od 10 października 1987 roku minęło dziś równo 30 lat. A tym samym, te same 30 lat minęło od Naszej Pierwszej Randki!!! Ogrom czasu, nie?
A było to tak:
Od jakiegoś już czasu znaliśmy się "na cześć", mieliśmy trochę wspólnych znajomych, spotykaliśmy się przypadkiem w tramwaju, pociągu czy gdzieś na ulicy, bo mieszkaliśmy, dość blisko siebie. Byliśmy już oboje mądrymi i dorosłymi osobami (w wieku lat 17 i 19), ale jednak z niezbyt sprecyzowanymi planami na przyszłość. Oboje w stanie wolnym. Poważna sprawa. 
Niektóre szczegóły tej historii utonęły w otchłani niepamięci, ale to akurat nie przeszkadzało jej wtedy w niczym. Właśnie się rodziła!
Właśnie nie do końca jasne jest jak do tego doszło - pewien Przystojniak mnie zaprosił, ale nikt nie pamięta kiedy i w jakich okolicznościach, w każdym razie pojechaliśmy z grupą przyjaciół do Warszawy (tak, stolica odegrała w historii niebagatelną rolę!). Być może nie bez znaczenia dla tej historii pozostaje fakt, że Przystojniak kilka dosłownie dni wcześniej zmienił status z "jakiś koleś" na "Przystojniak" :P. Coś się już kroiło, ale nikt jeszcze nie wiedział co. Pojechaliśmy jako paczka kumpli a wróciliśmy wcześniejszym pociągiem jako para. Może jeszcze nie do końca określona, zdeklarowana i w ogóle, bo oboje chyba trochę obawialiśmy się wielkich słów, ale na tyle "para", że poszliśmy jeszcze razem do kina  (leciała Misja, więc było jeszcze o czym gadać długo po filmie; a historię ojca Gabriela i Rodrigo Mendozy pamiętamy chyba do dziś) i... umówiliśmy się na kolejne spotkanie. W międzyczasie jeszcze była ławka przy pomniku Chopina, zbieranie całego prawie plecaka kasztanów, huśtawka, kolorowe liście, bułka i śmietana z pobliskiego spożywczaka  na śniadanie, a to wszystko dlatego, że jedyny pociąg, który mógł wtedy zawieść nas do Warszawy zrobił to, ale o trzeciej nad ranem. Impreza zaczynała się koło 9.00, więc poszliśmy na poranny spacer. Reszta ekipy została na dworcu, bo im się nie chciało iść. Jak dobrze, że nam się chciało!
Do dzisiaj widok strącanych przez wiatr, spadających i odbijających się jak piłeczki kasztanów kojarzy mi się nieodmiennie z tamtym dniem. 
Nie ma najmniejszych szans na to, by opisać co wydarzyło się przez te 30 lat. Nie zmieściłoby się w całym internecie :), ale... umówiliśmy się jeszcze kilka razy, potem jeszcze kilka, i znów, potem w końcu nauczyliśmy się rozmawiać i nie bać słów; ani wielkich, ani małych, podjęliśmy decyzję i zostaliśmy małżeństwem, urodziły się nasze dzieci (jedno nawet dokładnie 10 października), dorosły, wyprowadziły się, jedno nawet się ożeniło... 
Siedzimy sobie dzisiaj jeszcze chwilę, bo przecież MUSIMY iść zaraz do kina :), i dziękujemy Bogu za tamtą jesień, tamtą huśtawkę, tamte kasztany, za październik. Było ich jeszcze bardzo wiele w naszym życiu, ale to właśnie wtedy rozpoczęła się Nasza Historia.



sobota, 30 września 2017

Znów na trasie, tym razem z mapą :)

Takie widoki były dziś na Jurze :)
Dokładnie tydzień temu ożenił się nasz Syn. Pisaliśmy o tym dość dużo, może jeszcze do tematu wrócimy, ale On się ożenił, i to tydzień temu, a życie toczy się dalej. Jedną z rad, którą dajemy innym rodzicom w podobnej życiowej sytuacji jest zająć się sobą :), więc sami z niej skorzystaliśmy i jak tylko okazało się, że A) mamy wolny dzień i B) jest ładna pogoda, postanowiliśmy pojechać na małą wycieczkę. Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i ... już w południe byliśmy na szlaku. Od jakiegoś czasu odkrywamy na nowo Jurę Krakowsko-Częstochowską. Piękne miejsce, ale kiedyś, kilka lat już temu strasznie się tu gdzieś pogubiliśmy. Staramy się zawsze wędrować z mapą, bo nigdy nic nie wiadomo i z oznaczeniami szlaków bywa różnie, ale przecież co to dla nas taka sobie Jura. No i... pogubiliśmy się. Ostatecznie się znaleźliśmy i dzięki temu możemy o tym opowiadać, ale staramy się już brać mapę, albo chociaż jakąś małą mapkę ze sobą. Taaaak... Staramy się. Bardzo się staramy... Ale kilka razy jednak nie wzięliśmy i chociaż kilka z tych kilku obyło się kompletnie bez przygód, to inne kilka jednak zapamiętamy. Jeden raz to błądzenie po Padwie.Tak, bez mapy... A inny to całkiem niedawno w... Ustroniu. Oj, no zapomnieliśmy mapy. Ale kto się kiedykolwiek zgubił w Ustroniu??? Da się w ogóle? 
Tu gdzieś był ten szlak. Pamiętam, jakoś tak po prawej. Dobra, idziemy... Ty, jakoś tak dziwnie zarosło tu. To chyba dalej gdzieś było. O rany, to za tą drugą górką! 
Ostatecznie również wszystko dobrze się skończyło, bo rzeczywiście raczej trudno zgubić się w Ustroniu, kiedy idzie się na Równicę, ale jednak nadrobiliśmy sporo drogi i zamiast lasem dość długi kawałek szliśmy ulicą mijani przez kolejnych zmotoryzowanych zdobywców gór. Jednej góry. Równicy, ale jednak.
No więc wniosek jest taki, że chociaż te wszystkie motywujące memy typu: 

W życiu ważna jest sama droga. Cel jest jedynie aby mieć motywację, albo

 
Nieważne jaki jest cel twojej podróży, ważne czego się w niej nauczysz

są naprawdę fajne i aż miło się robi, kiedy je czytamy, to jednak jeszcze fajniej jest jednak iść GDZIEŚ. 
I mieć mapę. Najlepiej dobrą.
I do tego celu trafić. 
A to cel, do którego udało się nam dotrzeć w Ustroniu :)
Warto było!

czwartek, 14 września 2017

Ratunku, mój Syn się żeni!!! - okiem ojca


Kilka dni temu, jadąc samochodem, jak zwykle słuchałem radia, a że było to w okolicy 1 września, co chwilę powtarzał się w dłuższych lub krótszych reportażach temat pierwszoklasistów i rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Wypowiadali się dziennikarze, psycholodzy, a także sami rodzice. O dziwo! nikt nie pytał o zdanie samych uczniów. W jednym z dłuższych reportaży starano się odpowiedzieć na poważny problem - jak przygotować dziecko, a i rodzica do nowej sytuacji, roli ucznia i oczywiście roli rodzica ucznia. Ważną różnicą, którą podkreślił jeden z psychologów jest inne podejście mam i ojców. Jeden z redaktorów zażartował w studiu, że ojcom jest łatwiej bo mniej przeżywają takie rozstanie z dzieckiem. Przytoczył przy tym przykład ze swojego własnego życia: sam był uczestnikiem spotkania rodziców w przyszłej szkole swojego dziecka. Nauczycielka zaproponowała, że najlepiej by na rozpoczęcie roku szkolnego przyprowadził dziecko zamiast mamy ktoś mniej związany z nim uczuciowo, na przykład ojciec. Niby śmieszne, prawda? A jednak taki stereotyp rzeczywiście krąży wokół relacji ojciec – dzieci. Czy jednak tak jest naprawdę? Jako ojciec uważam że nie. Zarówno ja sam, jak i wielu innych ojców, jest związanych ze swoimi dziećmi bardzo mocno. Inaczej niż ich matki, oczywiście, ale inaczej nie znaczy mniej! Są ojcami, a nie matkami i dlatego w inny sposób przeżywają takie chwile; zazwyczaj dają dzieciom nieco większy kredyt zaufania, trochę więcej wolności, puszczając ich w wir szkolnych czy jakichkolwiek innych obowiązków. Ojcowie częściej przyglądają się, kibicują, dając więcej niż matki swobody a interweniują dopiero wtedy kiedy jest to konieczne. Patrząc z zewnątrz czasami rzeczywiście można mieć wrażenie, że ojcowie są emocjonalnie mniej związani niż mocno przeżywające mamy. Ale rodzaj emocjonalności, sposób przeżywania niekoniecznie przekłada się na siłę uczucia. 
Ta różnica naprawdę nie oznacza, że Ojcowie są bez uczuć i nie przejmują się tym co dzieje się z ich dziećmi. Myślę, że to inne podejście dobrze obrazują filmiki udostępniane na portalach społecznościowych,  na których możemy zobaczyć  w jaki sposób spędzają czas wolny dzieci z matkami lub ojcami.

Nasze dzieci dawno już zakończyły edukację. Po ostatniej wywiadówce, ciesząc się że ten etap jest już za nami, zrobiliśmy z żoną małą imprezę. Kolejne etapy życia a w nich różny rodzaj relacji z dzieckiem. Nie tak dawno temu nasze dzieci się rodziły, były maleńkie. Do dziś pamiętam te cudowne chwile i związanie z nimi radości i troski. To było kilka lat totalnego kształtowania tych małych istot. Wtedy byłem dla nich największym autorytetem. Któregoś dnia, kiedy Babcia powiedziała, że jest starsza niż Tata, Marek, może wówczas czteroletni, mocno oburzony powiedział, że "Tata jest największy, najmądrzejszy, najsilniejszy i najstarszy a nie Ty, Babciu!!!" Trwało to mniej więcej do czasu, kiedy dzieci poszły do przedszkola. Wtedy trzeba się było przyzwyczaić do tego, że przez kilka godzin dziennie ktoś inny będzie miał wpływ na nasze dzieci. Pamiętam do dziś jak bardzo byłem dumny, że tak dobrze radzą sobie w tej nowej sytuacji. Efektem ubocznym było to, że dzieci zauważały powoli, że Tata nie wie jednak wszystkiego i są dziedziny, w których ktoś, a konkretnie Pani, wie więcej.  W końcu przyszedł i czas, w którym syn przyniósł plastikowy dokument i powiedział, że od dziś może głosować w wyborach. Wiedziałem wtedy, że moja rola zaczyna się zmieniać. On naprawdę wszedł już w etap, w którym może, i nawet powinien, podejmować swoje dorosłe wybory. Moja rola w jego życiu przez te lata bardzo się zmieniła. Przeszedłem w jego oczach drogę od wszechwiedzącego Ojca do kogoś czyja opinia się liczy, należy brać ją pod uwagę, ale nie jest już jedynym autorytetem.
Pierwszą poważną decyzją było zdobycie, już za własne zarobione pieniądze kolejnego plastikowego dokumentu - prawa jazdy, i wkrótce kupno pierwszego samochodu. I jazda pociągiem do Koszalina, i samodzielny powrót "nowym autem" do domu. Z jednej strony byłem dumny a z drugiej strony towarzyszył mi przeogromny strach - czy da sobie radę w tym nowym, dorosłym życiu?
Dziękuję Bogu, że kiedyś kiedy jeszcze byłem ojcem małych dzieci uczestniczyłem w pewnych wykładach na temat wychowywania dzieci. Pamiętam jakby to było dziś. Wykładowca mówił, że dzieci są własnością Boga daną nam jako dar, po to abyśmy je przygotowali do dorosłego, samodzielnego życia.  Naszą odpowiedzialnością jest abyśmy przygotowali je do tego dobrze. 
Kiedy wróciłem z tych wykładów do domu, usiadłem do wspólnej kolacji, patrzyłem na te dwie małe istoty i zastanawiałem się jak to będzie, czy dam radę, czy uda mi się być dobrym ojcem. Na szczęście na wykładach otrzymałem jeszcze jedną drogocenną radę - ciesz się i dbaj o relację z dziećmi każdego dnia, bo one kiedyś wyjdą z domu. I to będzie szybko.
Pewnie robiłem to lepiej lub gorzej, ale zawsze starałem się dawać dzieciom z jednej strony dobrą opiekę ale z drugiej przestrzeń do samodzielnych decyzji. I rzeczywiście starałem się cieszyć każdą dobrą chwilą od wspólnego jedzenia, poprzez fajne spędzanie czasu w domu, zabawy, spacery, po wakacyjne wyjazdy.
Z tą wiedzą i z dużym już rodzicielskim doświadczeniem w miarę spokojnie zamykałem drzwi  kiedy dzieci opuszczały nasz dom na stałe. Oczywiście zawsze mają tu swoje miejsce, ale stale mieszkają już gdzie indziej. Znowu trzeba było znaleźć się w nowej roli. Patrzeć już naprawdę z daleka i liczyć na to, że dadzą sobie radę, a jak trzeba będzie - przyjdą po radę, czy pomoc.
Dziś na tydzień przed ślubem Kasi i Marka, ich nowego etapu w życiu, kolejny raz mierzę się  ze zmianą roli w moim życiu. Jak to będzie? Jestem dumny z dorosłości syna i z jego dobrych wyborów. Przed nimi całe wspaniałe życie. Wierzę i ufam na przykładzie tego co mogłem obserwować w jego życiu, że Marek dobrze znajdzie się w nowej roli męża a mam nadzieję, że później i ojca.

A ja... cóż, nowa rola, nowe wyzwania. Będę teściem.

piątek, 8 września 2017

Ratunku - mój Syn się żeni!!! 3

No to zostały jeszcze dwa tygodnie. Niecałe. Możliwe, że jest to u mnie jakiś rodzaj obsesji, ale niby o czym ma myśleć mama dwa tygodnie przed ślubem syna. No o czym?
No więc myślę o tym ślubie, wyzwaniach jakie czekają tuż za rogiem, o mojej nowej roli, o zmianie w naszym - rodziców życiu, o samej imprezie - jak poustalać wszystko w możliwie mądry sposób, tak aby wszyscy byli zadowoleni, o miejscu, gdzie Młodzi będą mieszkać, o dalszych studiach, o pracy, o różnicach między nimi, o... nawet o tym czy krawcowa zdąży z sukienką. No głowa mała!
Ale gdzieś w tym wszystkim jest też dużo wspomnień, myśli o tym co było i dobrych, spokojnych myśli o tym, co będzie. I przypomniały mi się chwile kiedy mój Syn był naprawdę maleńką, zależną od nas istotą. Jak wiele wydarzyło się od tamtego czasu. Tak wiele, że zajęło bez mała 25 lat. Wiele musiał się nauczyć, i zrobił to. Ale też my, jako rodzice nauczyliśmy się bardzo wiele. Przede wszystkim chyba tego, że nasze dziecko jest nam tylko niejako wypożyczone. A raczej powierzone. Ktoś zaufał nam w tej sprawie. 
Jasne, że oczekujemy ze strony naszych dzieci miłości, szacunku, ale już taki czas, w którym oczekujemy posłuszeństwa minął bezpowrotnie.

Chyba najlepszą radą, jakiej ktoś kiedykolwiek udzielił nam w tej sprawie była ta właśnie rada - pamiętaj, że dziecko nie jest i nie powinno być twoją własnością. Jest ci powierzone i masz przygotować je do samodzielnego życia. Tak. Samodzielnego. To oznacza, że kiedy odniesiesz sukces, Twoje dziecko od Ciebie odejdzie. Jego pozostanie oznacza twoją porażkę. Nie odejdzie w sensie, że nigdy go więcej nie zobaczysz, choć w historii i tak bywało, ale w takim sensie, że masz nauczyć je żyć swoim własnym życiem. Na swoich własnych warunkach. Będzie podejmowało swoje własne, samodzielne decyzje, na które nie będziesz mieć wpływu. To znaczy, że możesz mu doradzić, jak zapyta, ale nie będziesz już tych decyzji podejmować. Ani wprost, ani, tym bardziej "naokoło"...
Pamiętam obraz, a raczej kilka śmiesznych, schematycznych obrazków, na których wiele, wiele lat temu ktoś mi to tłumaczył i widzę dzisiaj, że dokładnie tak właśnie było. 
Kiedy dziecko jest małe przenosimy je przez ulicę, przewozimy je w wózku albo dosłownie przenosimy. Nikt nie wpada na to, żeby oczekiwać od niemowlaka samodzielnego przemieszczania się. Jesteśmy mu do tego, i do wielu innych rzeczy niezbędnie potrzebni. Ale przychodzi czas, że nasze dziecko przechodzi przez ulicę samo. Na początek na własnych nogach, czy może raczej nóżkach, trzymane za rączkę. I jesteśmy dumni, że przechodzimy z naszym własnym dzieckiem przez ulicę. A nasze dziecko opowiada o tym babci. Mija kilka miesięcy, może lat, i uczymy je przechodzić samo. To niebezpieczny moment. Uważaj! Przechodź tylko na pasach! I na zielonym świetle! Patrz uważnie czy nie jedzie samochód! Każdy rodzic modli się i drży, kiedy dziecko zaczyna chodzić samo. Sprawdzamy czy na pewno doszło. Chcielibyśmy zapewnić mu stuprocentowe bezpieczeństwo, ale musi nauczyć się chodzić samo. No musi, bo jak inaczej? Więc drżąc uczymy, tłumaczymy. I modlimy się gorąco, aby Dobry Bóg zadbał o nie tam, gdzie my już nie możemy, żeby "miał na nie oko", kiedy naszego spojrzenia już nie wystarcza. 
Niedługo później przychodzi czas na "chcę jeździć do szkoły na rowerze". 
COOOOO????
Ponad 8 kilometrów przez centrum Wrocławia?????!!!!!!!!!
Długie rozmowy mamy z tatą, długie rozmowy z nieletnim fascynatem rowerowych sportów. W końcu decyzja: - OK, możesz, ale tylko w kasku i prostą drogą.
- Co? Jak to w kasku?! Nikt nie jeździ w kasku! Jestem już duży! To jest szantaż!!!
- Hmmm... Tak. To jest szantaż. Albo w kasku, albo tramwajem.
I pojechał. W kasku. I jeździł. I, mimo wielkich obaw, nic się nie stało. No... niezupełnie...
Raczej nie da się zapomnieć telefonu z policji, że dziecko miało wypadek, że jest wszystko w porządku, ale zostało przewiezione na obserwację do szpitala i trzeba odebrać rower...
Kask raczej się przydał.
Tutaj zdania są podzielone do tej pory, chociaż minęło wiele lat od tego czasu. Syn nadal twierdzi, że przecież nic się nie stało. Rower jest super!
A my... mamy kilka siwych włosów więcej. I wspominamy jak usiłowaliśmy go nauczyć jeżdżenia na małym, trzykołowym rowerku i raczej średnio nam szło.
Aby nie opowiadać tutaj dwudziestu pięciu lat życia, wspomnę tylko, że teraz Nasz Syn jest całkiem odpowiedzialnym kierowcą, który wozi innych ludzi samochodem, jeździ motocyklem, bierze udział w zawodach kurierów rowerowych. Sam podejmuje decyzje. Nie pyta czy może teraz przejść, przejechać. Nawet tego nie widzimy. Jest samodzielny. Dorosły. A my uczymy się mu ufać i ...dalej się modlimy :).
I podobnie jest w życiu. Za chwilę podejmie chyba najważniejszą decyzję, jaką w swoim życiu człowiek podejmuje - weźmie ślub z kimś, kogo wybrał i pokochał. I zacznie zupełnie nowy etap swojego życia. Będzie podejmował zupełnie nowe decyzje, odpowiedzialności. I będzie nas pytał o radę, lub nie. A my musimy dać Mu, i Jego Żonie też, przestrzeń do Ich własnego życia, do Ich własnych rozwiązań, ale też porażek i błędów. Czy to nie jest niebezpieczne? Przecież Oni są młodzi, nie wiedzą, nie rozumieją, nie mają doświadczenia! Ależ oczywiście, że jest niebezpieczne. Śmiertelnie! Jak całe życie. Ale Oni, tak jak my, musza przeżyć je osobiście. Nie możemy ich przez nie przenieść. I nawet nie powinniśmy. Więc drżąc, przyglądamy się, radzimy, kiedy o rady pytają, milczymy, kiedy robią coś tak jak my byśmy nie postąpili. Kiedy naprawdę wydaje się nam, że błądzą, staramy się mądrze i delikatnie zwracać uwagę, pamiętając, że błądzić też muszą. I modlimy się gorąco, aby Dobry Bóg zadbał o Nich tam, gdzie my już nie możemy, żeby "miał na nich oko", kiedy naszego spojrzenia już nie wystarcza. 

Poniżej są dwa linki do filmików, które bardzo mnie w tym temacie inspirują :)



piątek, 1 września 2017

Nigdy się nie poddawaj :)

Jak niektórym wiadomo - u nas remont. Tak przy okazji przygotowań do ślubu Syna i początku nowego roku szkolno-wykładowego. I boreliozy. I w ogóle.
Czas i relacje, jak to podczas remontu, dość napięte. I kiedy już wydaje się, że wychodzimy na prostą, że ogarnęliśmy większość spraw i zostało jeszcze tylko trochę posprzątać, odebrać przesyłkę i wyszlifować wykład na jutro (o 6:00 rano startujemy do Żyrardowa:), okazuje się, że przesyłkę może odebrać tylko konkretnie ta osoba, do której jest wysłana. Tak, odbiór w kiosku "Ruch" jest określony takimi właśnie przepisami, ale to okazało się dopiero jak już tam byłam. Dobra. Udało się. Janusz poszedł i załatwił. To dobrze, bo inaczej przesyłka czekałaby do poniedziałku a były tam moje żywe roślinki do akwarium (tak, mam akwarium - tu można przeczytać jak do tego doszło). Dalej było wyzwanie pt. "kup pietruszkę" - w sklepie nie było. A! Jednak jest. Czyli sukces.
Obiad wyszedł trochę przesolony i tej pietruszki było jednak trochę za dużo. Ale trudno. Najlepsze przed nami. Trzeba pozmywać po obiedzie i zabrać się za porządki. Wyciąganie z szafy poszło gładko, ale teraz trzeba to powkładać z sensem, bo nie będę przecież za dwa tygodnie robiła znów porządków. No więc myję naczynia a tu nagle trzask, bum!!! Łup!!!
Otóż spadła nasza szafka na talerze. Na szczęście nie całkiem, bo oparła się na półce niżej, ale... Trochę się rozleciała, trochę ukruszyła i... nic więcej. Za to powyjmowanie wszystkiego, zdjęcie szafki do końca, zaklejenie dziury zajęło nam...popołudnie. I wiemy już co będziemy robić w poniedziałek.
Żeby nie było - szafka wisiała porządnie, na czterech śrubach rozporowych. Od poniedziałku będzie to podwieszenie pancerne.
Nadal się nie poddajemy :)



czwartek, 24 sierpnia 2017

Zawsze chciałam mieć w kuchni drzewo...

Planowaliśmy już dość dawno, ale wreszcie stało się i zaczęliśmy remont. Trochę zabawy przy tym jest, ale jest i satysfakcja. No... może raczej będzie. Ale trochę już jest, bo po prawie trzech latach myślenia o tym, planowania i szukania "know how", posadzić w kuchni drzewo. Jest to drzewo gipsowe i raczej płaskie, bo na ścianie, ale jednak. Udało się. I tutaj sedno - kilka osób pytało czy mi się chce w takie rzeczy bawić. No chce mi się. Nie żebym lubiła się męczyć, sama robota jako taka specjalnego szału nie daje, ale robienie czegoś nowego, ciekawego jest po prostu fascynujące. Kosztuje trochę czasu i wysiłku (i kilku godzin spędzonych na Pintereście :P), ale warto.  I tak sobie myślę - żeby tylko nie przestało mi się chcieć!
I to by było na tyle, bo trzeba to drzewo jeszcze pomalować.
Tutaj kilka zdjęć z procesu "sadzenia" drzewa :)




czwartek, 17 sierpnia 2017

Test na synową - czyli Ratunku!!! Mój Syn się żeni /2

Jak już wiadomo, mój Syn się żeni. Można wysnuć z tego dość prosty wniosek - będę teściową. I to niedługo. Generalnie wiedziałam to mniej więcej od czasu, kiedy mój Syn był bardzo, bardzo malutki. Przyznaję, że myślałam czasem przytulając niecałe 3 kilo Malucha jakie będzie jego życie, w tym - kogo wybierze sobie na towarzyszkę życia. I nawet te chwile pamiętam.
A tu nagle (no więc, jak już ustalono, wcale nie tak nagle) teraz. Bum! Trochę ponad 30 dni i stanie się. Zyskam zupełnie nową rolę w życiu, i to rolę, która ma raczej złą prasę. Hmmm....
Najczęściej zadawane mi ostatnio pytanie to "jaka Ona jest?"
Odpowiadam: - jest pogodna, wrażliwa, uprzejma, inteligentna, delikatna, śliczna i zakochana w moim synu po uszy. A czego niby miałam się spodziewać po moim osobistym Synu? Wybrał najlepiej i w tej kwestii mam do niego zaufanie. I to jest odpowiedź na pytanie o test na dobrą synową - zaufaj swojemu Synowi. Inna rzecz, że w tej kwestii zdecydowanie większe konsekwencje wyboru będzie ponosił On sam. I, o ile dobrze pamiętam, sama decydowałam w tej sprawie w moim życiu, podobnie On też musi sam tego wyboru dokonać. Jest dorosłym mężczyzną.
Ale sprawa tak całkiem prosta przecież nie jest. Z jakiegoś powodu mamy miliony kawałów o teściowej i synowej. Sprawa jest dość prosta. Wystarczająco. We dwie kochamy tego samego faceta.... Na dodatek Ona widzi w Nim zdecydowanie bardziej mężczyznę, podczas gdy dla mnie jest w Nim ciągle ten mały chłopiec, któremu opatrywałam kolanka...
I jemu obraz w Jej oczach podoba się bardziej.
I trudno się dziwić.
I to trochę boli - kiedy wybiera Jej zdanie, kiedy wybiera czas z Nią...
Nie powiem, że nie, jak tak.
Definitywnie kończy się etap życia, jaki trwał do tej pory.
Przygodo, przybywaj!!!

czwartek, 10 sierpnia 2017

Ratunku - mój Syn się żeni!!!

Jeszcze nie teraz. Za półtora miesiąca...
Toż to prawie jutro!!!
Aaaaaaa!!!!!! 
(wykonuję teraz chaotyczne ruchy rękami i patrzę gdzieś w dal błądząc nieobecnym wzrokiem).
Naprawdę nie mam pojęcia kiedy to wszystko się stało. Hmmm... No niby jednak mam, w końcu te 25 lat naprawdę minęło i nawet pamiętam kolejne lata, fajnie spędzone wakacje, albo te trochę mniej dla mnie fajne, bo nie dostałam urlopu i dzieci pojechały z Tatą... Więc niby wiem kiedy to minęło, ale tak zaraz ślub? Moje dziecko? Jak to? Pamiętam malutkiego Synka, pamiętam trochę większego. Pamiętam jak sam uznał, że jest już duży i teraz "ja sam". Jasne, że tak. Przedszkole, jedna szkoła, druga, trzecia, różne szkolne historie... Jedne lepsze, inne trochę gorsze. Siedzenie przy łóżeczku, kiedy mój mały, a potem już trochę większy Synek nie umiał zasnąć. Godziny, a nawet chyba dziesiątki godzin wspomnień. Bycie mamą małego urwisa jest pełne wydarzeń, śmiesznych, a czasem i strasznych historii (jak ta o pierwszym samodzielnym spacerze na wczasach, który to spacer został przez wszystkich odebrany jako zgubienie się...). Bycie mamą trochę większego urwisa również obfituje we wspomnienia. I również jest ich mnóstwo. 
I przyszedł kiedyś taki dzień, w którym zadzwonił telefon. 
- Mamo, poznałem cudowną dziewczynę! Módl się chyba.
Minęło kilka tygodni Kolejny telefon od Syna, który właśnie miał przyjechać do domu.
- Hej, to ja. Będę za jakieś 20 minut, a i jestem z Kasią. To się poznacie.
Zawsze nasz dom był również domem naszych dzieci i mieliśmy zasadę, że nie muszą pytać czy wolno im kogoś do domu przyprowadzać. Należało jedynie jasno poinformować resztę domowników kto będzie i kiedy.
Chwilę później wielkie, nieco przestraszone oczy zza długich jasnych włosów powiedziały nam 
- Dzień dobry, jestem Kasia.


I tak to się wszystko zaczęło :).
A tu teraz proszę - tylko trochę ponad miesiąc do ślubu.
I mnóstwo pytań. Co Im radzić? - gdzie powinni zamieszkać, gdzie pojechać na podróż poślubną, jak się ubrać, gdzie pracować, z kim przyjaźnić, co dalej ze studiami, i jak powinni radzić sobie z własnymi konfliktami? To tylko najważniejsze z pytań, które przetaczają się z hukiem po mojej matczynej głowie tam i z powrotem. No i najgorsze w tym jest to, że nawet najlepsze moje odpowiedzi, są moimi odpowiedziami... I... tylko moimi. Młodzi mogą nawet (i byłoby miło) wziąć je pod uwagę, ale odpowiedzi muszą znaleźć sami, bo to oni będą żyli w ich konsekwencjach. A nie ja. Ups.
A jak kiedyś, kilka epok temu, znajomi mówili mi, że "małe dzieci - mały kłopot; duże dzieci - duży kłopot", to myślałam sobie, że chyba już zapomnieli jak to jest mieć małe dzieci i ogarniać cały ich świat. Nie zapomnieli, ale właśnie uczyli się jak przestać ten świat ogarniać, nie umierać z niepokoju i w prezencie dla swoich dzieci żyć z radością własnym życiem. A ogarnianiem świata mojego Syna zajmie się teraz zupełnie inna kobieta. 
I tak chyba powinno być.


czwartek, 3 sierpnia 2017

Czy da się ciekawie spędzić wakacje?

Indiański wigwam bez ścian. Jak nie można, jak można? :)
Zrobił się dziś 3 sierpnia, czyli mamy połowę wakacji. Pogoda jak marzenie (przynajmniej moje) o wakacjach - koło 30 stopni i słońce. Wcześniej było chłodniej i padało, więc nie mam wyrzutów sumienia, że teraz to ja się cieszę. O narzekaniu na pogodę kiedyś już było - nigdy jeszcze nie było tak mokrego/zimnego/wietrznego/gorącego lata jak to, które mamy teraz (niepotrzebne skreślić). Ostatnio usłyszałam, że "gorąco - nie mogę wytrzymać - taki upał" to stan umysłu, bo człowiek generalnie jest przystosowany do radzenia sobie w takich temperaturach. Już, już chciałam radośnie przyklasnąć, kiedy pomyślałam o tym, że jeśli tak, to "zimno - nie mogę wytrzymać - taki mróz" też może jest stanem umysłu... No i rzecz na razie pozostaje nierozstrzygnięta. Tym lepiej, że teraz jednak jest ciepło. 
No ale do rzeczy. Kilka osób w młodym wieku dzieliło się ze mną ostatnio tym, że niby są wakacje, ale jest strasznie nudno. Najpierw - tu rozlega się głęboki dźwięk dudnienia, ponieważ biję się w pierś - pomyślałam sobie, że tak to już jest z tą współczesną młodzieżą. 10 minut offline i się nudzą. Ale zatrzymałam się z wnioskami i poprzyglądałam wakacyjnemu wypoczynkowi i rozmowom o nim. Cóż się okazało?
Otóż mam podejrzenie, że przynajmniej w dużym stopniu ktoś te dzieciaki tego...nauczył!!!
Dlaczego tak straszna myśl zrodziła się w moim umyśle?
Otóż dlatego:
scenka 1
* rodzice w liczbie 2, dziecko w liczbie 1, wiek (dziecka) jakieś 5, może 6 lat
* okoliczności przyrody sprzyjające - słonko, piasek, jezioro z całkiem czystą plażą i wodą, dość płytko przy brzegu.
- Mamo! ja chcę iść do wody! 
- Daj mi spokój!, Poproś tatę, ja się teraz opalam, tyle co się kremem posmarowałam.
- Tato...
- Czekaj, czytam
Mija 30 sekund, może minuta
- Tato!..
- Weź tu masz grę, daj mi chwilę spokoju chociaż.
Kurtyna. 
Oklaski... :(
scenka 2
Dwie panie w sklepie, obie w wieku około 35-40 lat.
- I co, opowiadaj jak było w tej Chorwacji!
- No Chorwacja, jak Chorwacja. Niby fajne plaże, no i jest pogoda, nie to co nad naszym morzem, wiesz. O rany! pamiętasz jak byłyśmy z chłopakami, czekaj jak on się nazywał... Krzysiek, tak!
- No, pamiętam, tak Krzysiek! To był wariat. Zimno jak szlag a on całą ekipę wyciągnął na plażę. Wszyscy się kąpaliśmy a ludzie patrzeli jak na idiotów. 
- No... kiedyś to były wakacje...
Też kurtyna. I też oklaski. 
Coś się z nami dzieje, i nie jest to nic dobrego. Kiedy kąpaliśmy się w zimnym morzu tydzień temu wiele osób pytało czy upadliśmy na głowę, bo tak zimno, a my w wodzie. Wczoraj byliśmy w górach i... pytano nas czy serio chce nam się w taki upał. 18 stopni to nie są mrozy, a 28 nie grozi natychmiastowym udarem. No w zasadzie można było obejrzeć cały sezon ulubionego serialu, tylko po co?
Jeśli się nie wysilimy, nie będziemy mieli fajnych wakacji, nawet jeśli kosztem całorocznej pracy sporo za nie zapłacimy. Może i nawet odpoczniemy w jakiś sposób, ale czy będziemy mieli co wspominać w listopadzie? A za kilka lat? 
W połowie wakacji mam w związku z tym propozycję:
Zróbmy coś naprawdę fajnego. To jest możliwe w każdym miejscu i w każdą pogodę.
Kilkoro z moich znajomych i przyjaciół tak właśnie postanowiło i robi to.
- Główny Szlak Beskidzki w 21 dni. Plecaki i wędrówka. Szacun! Kto z nas nie miał kiedyś tego w planach?
- Kilka krótkich wypadów "tam, gdzie nigdy jeszcze nie byliśmy" po okolicy (w tym roku nie ma urlopu...:( ) w weekendy
- "przechodzimy, ale nigdy nie zwiedziliśmy"- odkryj swoją okolicę
- nastolatek i wakacje w domu - spotkania z przyjaciółmi, deskorolka i "ułożę kostkę Rubika, tym razem mi się uda!"

Jaki jest Twój pomysł?