czwartek, 22 lutego 2018

Trzeba się zgubić, żeby się odnaleźć :)

  Mieszkamy w miejscu, do którego dość łatwo trafić, ale...naszym zdaniem. Śląsk jest świetnie skomunikowany, ale 41 miast Metropolii w jednym niemal miejscu potrafi namieszać na drodze. "CENTRUM ⇒" - świetnie, ale centrum czego??? Urodziłam się tutaj i wychowałam; kiedyś, kiedy byłam dzieckiem bardzo dziwiło mnie to jak kończą się inne miasta. Centrum, dalej od centrum, peryferia, osiedle, pola las... Szok! U mnie zawsze było tak: osiedle, centrum miasta, osiedle, inne osiedla, granica miasta, osiedle w innym mieście, park, osiedle, centrum innego miasta, osiedle, itd. Z tego powodu, nawet pomimo używania GPS-a, dość często odbywają się rozmowy telefoniczne rozpoczynające się fazą: "Hej, nie wiem jak do was dojechać". Zawsze w takich sytuacjach trzeba zacząć od tego gdzie nasz drogi gość się znajduje. Nie można pomóc w znalezieniu drogi komuś, kto się nie zgubił. Prawda to znana i nawet ograna w filmach (pamiętacie jak Hector Barbossa tłumaczy Elizabeth - "trzeba się najpierw zgubić, żeby dotrzeć do tego, czego nie można znaleźć; w przeciwnym razie każdy by wiedział gdzie tego szukać" ☺☺☺)
Ale żarty, żartami.
To niezwykle ważna sprawa - zacząć od tego, że się zgubiłam i odnalezienia swojego położenia. Z jednej strony jeśli nie mam pojęcia gdzie jestem, nie znajdę właściwej drogi, ale z drugiej strony to właśnie teraz i tutaj musi się zacząć moja nowa droga. Nie ma sensu "załatwiać czegoś wcześniej". Nawet GPS, kiedy klikasz mu jakiś punkt docelowy startuje w miejscu o nazwie "twoja lokalizacja" - z innego miejsca nie zaczniesz. Jaki zresztą miałby być sens startować z jakiegoś miejsca, w którym bardzo chciałabym być, ale tak się składa, że nie wiem czy kiedykolwiek do niego dotrę?  
Jest coś na rzeczy zarówno w całkiem zwykłym fizycznym, jak i przenośnym znaczeniu. Nie możemy się odnaleźć, jeśli nie zdamy sobie sprawy z tego, że powinniśmy. A przyznanie, że nie wiem gdzie jestem, że się pogubiłam, wcale nie jest takie łatwe, jak wydawać by się mogło.
Znane są liczne historie mężczyzn, którzy przekonani, że "przecież znam drogę" wywieźli całą swoją rodzinę na jakieś bagna czy inne pustkowia. Prawdziwy mężczyzna nigdy nie pyta o drogę. Jasne. Ale nie tylko mężczyzna...
Pamiętam jak kilka lat temu słyszałam (czytałam?) o kobiecie, która zaginęła w lesie w Puszczy Kampinowskiej. Nie byłoby w tym nic zabawnego, gdyby Pani, o której mówiono nie była w tym lesie samochodem i nie korzystała z nawigacji. Była do samego końca przekonana, że "przecież nawigacja mnie prowadzi". Droga była coraz węższa, asfalt dawno się skończył, drzew coraz więcej... W końcu nasza bohaterka zaklinowała się pomiędzy dwoma drzewami i nie mogąc ruszyć samochodu ani w przód, ani w tył, zdecydowała się wezwać pomoc. Wtedy okazało się, że rozładowała się jej komórka... Wszystko dobrze się skończyło, ale tak sobie myślałam wtedy i myślę teraz. Czy naprawdę dopiero wtedy, gdy nie miała możliwości absolutnie żadnego manewru musiała zdać sobie sprawę z tego, że coś jest jednak nie tak i zastanowić się, poprosić o pomoc? 
Kiedy już kończymy płakać ze śmiechu nad naszą nieszczęsną podróżniczką, warto się może zastanowić nad tym jak często ja sama brnę w zaparte w nieco może innych sytuacjach?
Jak często, i w ogóle dlaczego???, zamiast po prostu przyznać, że nie miałam racji, że źle mi się wydawało, że źle przeczytałam, że zapomniałam, że cokolwiek bądź się wydarzyło, albo właśnie się nie wydarzyło, idę dalej w szkodę jak... osioł jakiś. A ten jak wiadomo symbolem głębokiego, wyrafinowanego intelektu nie jest. 
Siedzę więc sobie w cieplutkim pokoju, piję kawę zbożową, bo na zwykłą jest już dla mnie zbyt późno i zastanawiam się czy aby na pewno idę tam, dokąd zamierzam? Czy znajduję się na dobrej drodze i czy mogę ufać mojej "nawigacji". Czy może to jest moje teraz i tutaj, żeby zacząć iść tam dokąd zmierzam...
Bo przecież właśnie dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia.





czwartek, 15 lutego 2018

Zakochanie i... co dalej?

Dziś 15 lutego. Dzień po Walentynkach. Promocje w sklepach jubilerskich i drogeriach wygasły, plakaty zdjęte, nawet w Lidlu skończyła się promocja na tulipany. Wracamy do codzienności. I dopiero teraz okaże się jak to naprawdę jest z naszą miłością. Takie życie :)
Święto Zakochanych, jak wiadomo jest związane ze świętym Walentym, który, znów jak wiadomo, jest patronem zakochanych i szaleńców. Hmmm... Ciekawe dlaczego? 
Formalnie dlatego, że podobno potajemnie udzielał ślubu zakochanym żołnierzom, to nie bardzo podobało się cesarzowi Klaudiuszowi, bo żonaci mężczyźni woleli siedzieć w domu niż radośnie zwyciężać w imię cesarza  i... kazał Walentego ściąć. To nie do końca tłumaczy dlaczego jest patronem chorych umysłowo, ale jakiś sens pewnie w tym jest. Albo nie.
Zakochanie to stan obecnie ze wszech miar pożądany i nic wspólnego z szaleństwem przecież nie ma! Powinniśmy bywać zakochani, a najlepiej być zakochanym permanentnie. I z jakiegoś tajemniczego powodu niektórzy z nas naprawdę by tak chcieli i naprawdę w taki permanentny stan zakochania wierzą. Zakochanie jako takie ma świetny PR. Jest w obecnych czasach niezwykle dochodową gałęzią przemysłu i handlu. Po Bożym Narodzeniu generuje podobno największe zyski, w kolejnych latach konkurując na świecie jedynie z Halloween. Naprawdę wiele się wokół tego kręci - muzyka, film, przemysł jubilerski, i kwiaciarski, pluszaki, słodycze, no wszystko! Może dlatego ludzie w to tak bardzo uwierzyli.
No bo przecież jak się tak na spokojnie przyglądnąć, to ci, którzy wcale nie aż tak dawno, bo nawet jeszcze jakieś sto lat temu, uważali stan zakochania za poważne psychiczne zaburzenie i nie pozwalali podczas jego trwania na podejmowanie żadnych poważnych decyzji (w tym na przykład o ślubie), mogli mieć trochę racji. Jak się tak zakochaniu przyjrzeć za pomocą "szkiełka i oka" - no... wypada raczej średnio:
  • naprzemienne ataki nieokiełznanej radości i entuzjazmu oraz niepewności i zwątpienia (kocha? nie kocha?; spojrzała? nie spojrzała?; zerka? nie zerka? itp.),  
  • zaburzona ocena czasu i odległości ("Jak ja wytrzymam do jutra? Ach!!!", "Nowa Zelandia jest przecież wcale nie tak daleko w dzisiejszych czasach"),
  • mocno zaburzona realna ocena rzeczywistości i podejmowania decyzji ("On nie ma twoim zdaniem pięknego głosu??? Już nie jesteś moją przyjaciółką!"),
  • przekonanie o tym, że oto jako jedyna osoba na całym, wielkim świecie znalazłam/znalazłem akurat tę jedyną absolutnie idealną osobę, z którą na dodatek w doskonały sposób "pasujemy do siebie",
  • jeść się nie da, skupić się nie można, serce wali, dłonie drżą, mózg się lasuje...
To naprawdę nie jest wszytko, ale już to, co jest, wystarcza, żeby zdiagnozować sprawę.
Żeby było jasne - zakochanie jest fajne. Wspaniałe. Kiedy jesteśmy zakochani (najlepiej we dwójkę, w sobie nawzajem) wszystko możemy, wszystko pokonamy, jesteśmy najlepsi i nasi ukochani są absolutnie jedyni na świecie. To naprawdę piękny stan. No i jestem głęboko wdzięczna za to, że mogłam sobie wybrać Męża, w którym się zakochałam, a nie wybrała Go za mnie mamusia. Co fakt, to fakt.
Ale żyć w stanie zakochania na co dzień się po prostu nie da!  Nie wiem jaki człowiek wytrzymałby kilka czy kilkanaście (kilkadziesiąt???) lat takiej jazdy!
Stan zakochania mija. Niektórzy twierdzą, że po kilku lub kilkunastu miesiącach, inni, że po dwóch, trzech latach. Nie będę się kłócić. Mija. I wtedy jest czas na prawdziwą miłość. Taką, którą wypełniam swoje serce każdego dnia. Na moją miłość do Ciebie. Nie oparte na szaleństwie hormonów zauroczenie, tylko na moją miłość. Moją własną. Opartą na tym kim jestem ja i kim jesteś Ty. 
Bo jak śmierć potężna jest miłość,
a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol.
Żar jej to żar ognia, płomień Pański.
Wody wielkie na zdołają ugasić miłości, i nie zatopią jej rzeki.


czwartek, 8 lutego 2018

Refleksje znad drutów :)

Pisałam jakiś czas temu o powrocie do starego hobby i o tym, że w tym roku moim postanowieniem jest, że będzie mi się chciało (tutaj). Powoli zbliża się połowa lutego, więc czas na pierwsze noworoczno-postanowieniowe refleksje. Nadal mi się chce, ale mój entuzjazm jest - jakby to powiedzieć/ napisać... hmmm... nieco mniejszy. 
Okazuje się, i to nie pierwszy raz, że czasem jednak jest pod górkę. I nawet w sprawach związanych z hobby. A co dopiero w życiu!!!
I dlatego dziś będzie o moich refleksjach nad drutami i robótką na nich z życiem w tle. Otóż dziergam sobie bardziej lub mniej radośnie bluzeczkę na lato. Fajnie, ale...
Jedna chwila nieuwagi. Jedna chwila. Krótka. Dość szybko na szczęście się zorientowałam i teraz jest moment na decyzję. Pruć i naprawiać czy zostawić jak jest. Każdy kto robi na drutach wie jak dramatyczny jest to moment. Ci, którzy nie robią mogą mieć problem z wyobrażeniem sobie opisanej katastrofy. Okazało się, że minęłam miejsce zmiany wzoru i z jednej strony jest inaczej niż z drugiej. Porażka! Ukochany uznał, że i tak nic nie widać. Byłam w takim stanie, że to raczej nie pomogło. Wcale nie pomogło! Dlaczego?
Bo: 
a) może tylko tak mówi, bo nie chce żeby mi było przykro a nie wie czy ja to umiem naprawić,
b) nie widzi, bo się na tym nie zna i nie wie jak powinno być, 
c) nie interesuje go to wcale i tylko tak powiedział, żebym mu dała spokój, 
d) wcale Mu nie zależy w ogóle na niczym 
e) łaaaa... pochłania mnie otchłań rozpaczy...
  • Tak. To był jeden z tych momentów, w których jak mężczyzna coś mówi, to zawsze jest źle; gorzej jest tylko jak nic nie mówi. Ech... Ciężkie jest życie kobiety... Ale facetom też nie zazdroszczę :P

Nie, no to bez sensu. Ja widzę. I mi będzie to przeszkadzało. Fakt 1 - pomyłka we wzorze to nie jest sprawa życia i śmierci i fakt 2 - nie jest to błąd, który widać z kilometra. Ale ja go widzę i mi przeszkadza. Do roboty. 
Prucie, naprawa i wzorek jak marzenie. Okazało się całkiem proste. Aż do momentu, w którym zorientowałam się, że akurat w tym miejscu miałam zaczynać podkrój na rękaw... I znowu prucie. 
Tak to jest jak człowiek coś robi. Zasadniczo nie udaje się uniknąć błędów. Trzeba by nic nie robić. Przez ostatnie lata ani jeden raz nie wkurzyłam się tak nad robótką!!! (aha, tak; no nie było żadnej robótki...) 
Morał z tej bajki jest taki, że wprawdzie jak się coś robi, to można się pomylić i zrobić źle, ale wtedy trzeba to naprawić, a nie wpadać w otchłań rozpaczy i rezygnować ze swoich noworocznych postanowień. 


czwartek, 1 lutego 2018

Rehabilitacja - jak mi się udało

Kilka dni temu wróciłam z pierwszego spaceru po chorobie. 7 km prawie mnie zabiło :). No może niezupełnie, ale nie spodziewałam się wychodząc, że tak bardzo mnie zmęczy dość przeciętny dystans. Tym bardziej, że miałam tylko dwa tygodnie przerwy. Fakt, byłam chora, ale jednak to były tylko dwa tygodnie. Nie dwa miesiące, a tym bardziej nie dwa lata.
Á propos dwóch lat, jakoś teraz mijają właśnie dwa lata od czasu jak okazało się, że jest naprawdę źle z moim kręgosłupem. Akurat całkiem niedawno Centrum Synergia, gdzie moja rehabilitacja miała miejsce pokazała na Facebook’u filmik z moim sukcesem. No więc dziś będzie o moich przygodach.
To, że jest źle, wiedziałem sama. Jeśli człowiek nie jest w stanie utrzymać w ręku szklanki z herbatą, drętwieje mu cała ręka i pół głowy, i czasem nie potrafi mówić, nie pamięta jak się nazywa albo okazyjnie nie potrafi czytać, czy nie wie gdzie jest to a) można się zdrowo przestraszyć, b) wiadomo, że coś jest nie tak. Cała moje przygoda trwała już jakiś czas i wiedziałam, że nie mam kilku strasznych chorób, ale nie wiedziałam co jednak mi jest. A coś było bezsprzecznie. A, do tego głowa bolała mnie często jak… nie nie da się opisać jak mnie bolała, ale to nie był największy problem. Ból, jak się okazuje można jakoś wytrzymać, przeczekać, czasem zadziałają silne środki przeciwbólowe (choć rozwaliły mi trochę żołądek…), ale strach spowodowany niemożnością powiedzenia czegokolwiek jest dużo gorszy. Wracając do meritum – wiedziałam na co chora nie jestem, ale nie znałam powodu problemów, które miałam. No i właśnie dwa lata temu się dowiedziałam. Zrobiłam rezonans magnetyczny szyi i wszystko stało się jasne. Masakra. Pobiegłam w te pędy do zaprzyjaźnionych rehabilitantów, którzy kilka lat wcześniej pomogli mi z kolanami i zapytałam co mam robić. Zrzedła im mina i kazali skonsultować się z neurochirurgiem – jeśli da zielone światło, to możemy próbować z rehabilitacją. Nie będę opisywać całego procesu, kolejnych lekarzy, wizyt i całej historii, dość powiedzieć, a raczej napisać, że neurochirurg wytłumaczył mi wszystko tak, że zrozumiałam o co chodzi, zapisał do kolejki na operację (brrr…), zabronił robienia mnóstwa rzeczy i pozwolił na próbę z rehabilitacją. Swoją drogą to, że znalazłam tak genialnego neurochirurga było pewnie najprawdziwszym cudem. Miałam dzwonić raz w miesiącu czy nie trzeba jednak tej operacji. No i zaczęłam ćwiczenia.
W górach Alpen Rax. Siedzę w dziurze  :)
Łatwo nie było. Ćwiczenia były… hmmmm… głupie. Jedno z nich to powolne i dokładne patrzenie w górę i w dół. Człowiek wykonujący je zastanawia się czy rehabilitant przypadkiem z niego nie żartuje. Najgorsze w tym wszystkim było to, że kilka razy okazywało się, że ćwiczenie w zasadzie mi szkodzi. Nauczyłam się robić różne rzeczy tak, żeby mnie nie bolało, ale okazało się, że te moje pomysły tylko pogłębiały problem. No i musiałam się ich oduczyć. Złość, frustracja, gniew, to-wszystko-bez-sensu, a czasem łzy towarzyszyły mi na każdym kroku. No dobra, nie na każdym, ale jednak mi towarzyszyły. Na dodatek trzeba było z każdego dnia wykroić co najmniej pół godziny na głupie ćwiczenia i w ogóle zacząć się ruszać. Codzienne spacery (wychodziło ponad 100 km miesięcznie), raz lub dwa razy w tygodniu rehabilitacja. Wiele rzeczy trzeba było temu podporządkować. Całe życie, a więc ponad 40 lat byłam typem kanapowca – mama do dziś opowiada, że jak byłam mała, najlepszą zabawą było „baba usi – cytaj”, czyli babciu tu usiądź i czytaj.  To miało się skończyć. No więc łatwo nie było. Do tego dostałam zadanie dodatkowe – miałam schudnąć. Super. Marzyłam po prostu o tym.
No i … się udało. Już odbierając kolejne wyniki z rezonansu, wiedziałam, że jest dobrze. Kiedy odpaliłam zdjęcia na komputerze, nie mogłam uwierzyć – różnica była dostrzegalna nawet dla mnie. Każdy by zobaczył. Inna rzecz, że naprawdę od jakiegoś czasu czułam się o wiele, wiele lepiej. Lekarz był zachwycony, chociaż, jak sam twierdził – lubi swoją pracę i zrobiłby tę operację, tylko, że absolutnie nie ma takiej potrzeby. Sam powiedział, że o neurochirurgu mogę zapomnieć. Pogratulował mi, zapisał sobie zdjęcia żeby pokazywać studentom i pożegnał mnie. Koniec.
No więc właśnie wcale nie koniec. Bo nie powinnam zapominać o rehabilitacji. Mój kręgosłup zdrowy nie jest. Nadal muszę chodzić na spacery, regularnie ćwiczyć, dbać o właściwą wagę i w ogóle. Okazuje się, przynajmniej w moim przypadku, że wszyscy dietetycy i trenerzy personalni, autorzy blogów o zdrowym stylu życia i takich tam jakoś błądzą. Czytam zastraszająco często, że kilka miesięcy ćwiczenia czy diety tworzy nowe nawyki i człowiekowi już brakuje ruchu, kiedy tylko jest go mniej i nie potrzebuje tyle jedzenia, a jak sobie odpuści i zje więcej albo tłuściej to zaraz źle się czuje, bo organizm jest mądry i wie co dla niego jest dobre.
No to mój jednak jest głupi. Nadal wolę leżeć niż siedzieć i siedzieć niż iść, nie mówiąc już o bieganiu, i podobnie, nadal wolę słodkie, tłuste i pyszne, od trawy i ziarenek. Dwa lata jakoś nie wystarczyły. Ostatni, siedmiokilometrowy spacer jest tego najlepszym dowodem. Ale wiem już, że potrafię i wiem, że chcę.
No i tak sobie myślę, jak ta cała historia w ogóle jest o życiu. Są w nim sprawy, które zaniedbujemy, odpuszczamy i... przychodzi moment, w którym jest już naprawdę źle. 
Dziękuję Bogu i ludziom, że w moim przypadku dało się to jeszcze odkręcić. Całkiem zdrowa nie jestem ale jestem w zasadniczo lepszej kondycji i to pod każdym względem, niż byłam kilka lat temu. No i mogę chodzić w góry, mogę robić na drutach i mogę czytać bez zawrotów głowy. To pocieszające; okazuje się, że póki życia, puty nadziei :)
Warto się nie poddawać, kiedy coś jest trudne. Nadal w jakimś kosmicznym tempie tracę kondycję - widzę i czuję nawet jeden dzień bez ćwiczenia. Niestety zdarzają mi się takie dni, ale to też nie jest powód do rezygnacji. Jeden, czy nawet kilka dni, zły humor, gorsze samopoczucie i zima nie mogą sprowadzić mnie do parteru. To znaczy mogą, ale nie planuję do tego dopuścić.
Ostatnia refleksja - jestem na siebie zła, że nie zabrałam się za to wszystko jak jeszcze nie dawało żadnych objawów. To, że zdrowy tryb życia jest... zdrowy, nie jest głęboko skrywaną tajemnicą usiłujących się cudzym kosztem wzbogacić koncernów. W ogóle nie jest żadną tajemnicą. Ale ja wybierałam wygodę. Nie chciało mi się. No i .... 
Z tą złością to bez przesady; ogólnie to jestem raczej dumna z siebie i takie tam, ale chcę pamiętać o tym, że coś tak bardzo kiedyś zawaliłam i w innych dziedzinachc życia nie powpełnić już tego błędu.