czwartek, 30 czerwca 2016

Niezależność w małżeństwie

O ten wpis zostałam poproszona. Nie żeby od razu artykuł sponsorowany, ale jednak. Otóż poproszono mnie o napisanie czegoś o tym jak zachować niezależność w małżeństwie. No bo to jest problem. Jak to w ogóle zrobić? Z jednej strony chcemy mieć relacje, chcemy być blisko i mieć prawdziwy związek. To ważne. Na tym nam naprawdę zależy. Ale z drugiej strony trzeba przecież zachować niezależność. Nie można tak oddać wszystkiego. Co wtedy zostanie dla mnie? 
Ważne pytanie, nie przeczę. No i dlatego zabieram się za pisanie o tym co o tym myślę. 
Bo przemyślenia mam. Nie trzeba się z nimi zgadzać, zwłaszcza, że to nie tezy ani teorie, tylko przemyślenia. Garść przemyśleń taka :)


Niezależność jest przereklamowana i bywa niebezpieczna. Wszyscy chcą być niezależni w dzisiejszych czasach. Nie zależeć od nikogo i od niczego, sami decydować o sobie i swoich sprawach, nie być pod wpływem nikogo i niczego. Brzmi nieźle, prawda? 
Na dodatek można gdzieniegdzie przeczytać, że tylko prawdziwie niezależne osoby są w stanie stworzyć prawdziwy związek. Ale... jeśli stanę się tak całkiem, tak zupełnie niezależna od nikogo i niczego, jeśli to się uda, to może się okazać, że jestem przeraźliwie samotna. Całkiem sama i nikogo nawet nie potrzebuję. Pustka wokół mnie. "Nie potrzebuję ciebie, ale wybieram bycie z Tobą". Czy tego chciałam? Czy to właśnie chciałabym usłyszeć?

Poczucie niezależności może niszczyć związki. W jaki sposób? No jeśli na każdym kroku się o nią staram i pokazuję jaka jestem niezależna, jak bardzo cię wcale nie potrzebuję, jaka jestem silna i niezależna, jak bardzo dam sobie świetne, a nawet lepiej, radę sama, to druga osoba, mój Mąż czuje się..... no tak, całkiem niepotrzebny. "Nie potrzebuję ciebie, ale wybieram bycie z Tobą" ...No nie wiem... Czy na pewno o to mi chodziło?

Niezależność jest mitem. Nie takim który układa rzeczywistość i tłumaczy zagadnienia nurtujące ludzkość, tylko takim mitem - nieistnieniem. Jak jednorożec na przykład. Człowiek, a więc również żona czy mąż, zupełnie niezależny być nie potrafi. Ma jednak wybór. Może wybrać od czego lub od kogo będzie zależał. Można wybrać własne zachcianki, chwilowe lub trwałe pragnienia, odczucia, naturę (z natury taki jestem :) czy nawyki, ale może też wybrać inaczej. Może uznać swoją zależność od kogoś, kogo kocha i ze względu na tę osobę podejmować decyzje, reagować i realizować marzenia tej osoby. Można wybrać budowanie relacji i zacząć zależeć od niej. Nie mogę zgodzić się z tym, że osiąganie dojrzałości jest tożsame z osiąganiem niezależności. Świadomości - tak, wybierania - jak najbardziej, ale od czegoś zależni jesteśmy zawsze. Dojrzałość to odkryć i zdecydować od czego zależeć chcę ja. 

Niezależność, często utożsamiana z wolnością, niesie z sobą odpowiedzialność. Jeśli człowiek jest wolny, niezależny, jest też odpowiedzialny. Nie podejmuje działania bo musi, ale dlatego, że w wolny sposób tak zdecydował. No i jest za to odpowiedzialny. On sam. W tym sensie zgadzam się z "Nie potrzebuję ciebie, ale wybieram bycie z Tobą". Nie MUSZĘ, WYBIERAM, i ten wybór określa to, jak teraz żyję. "Wybieram Ciebie, i teraz potrzebuję Cię już bardzo".
Dlatego myślę sobie, że nie ma niezależności w małżeństwie. Nie jest możliwa i nie powinna być. Nie należy jej zachowywać. Jeśli mówię komuś, że w zdrowiu, w chorobie, w szczęściu i w nieszczęściu będę kochać. To tę niezależność tracę. A raczej oddaję. 
Warto zadbać o to, by oddać ją w dobre ręce, ale o to już całkiem inna historia.

czwartek, 23 czerwca 2016

Bezkonfliktowe małżeństwo

Taka piękna para, jakie wspaniałe małżeństwo! Nigdy, o nic się nie kłócą! Zawsze zgodni! Rozumieją się najlepiej na całym świecie! Mają wspólne cele i dążą do nich wspólną drogą! Och jak pięknie i wspaniale!

Para, o której piszę mieszka w uroczym domku nad cichym potokiem. W bardzo dobrej odległości od miasta - nie mają ani za blisko, ani za daleko do sklepów, kina, teatru, szkół ale też pięknego lasu i pobliskiego spokojnego jeziora. Mają dwójkę ślicznych, grzecznych i zawsze czystych dzieci, które z chęcią pomagają rodzicom, dobrze się uczą i zawsze utrzymują porządek w pokoju. Oczywiście nikt w tej rodzinie nie nadużywa tabletów, telefonów komórkowych ani w ogóle zresztą niczego. Zawsze zwracają się do siebie uprzejmie, reagują na swoje potrzeby, których w lot się domyślają. Mają też kotka i pieska, które również żyją w zgodzie. Nawet trawa w ich ogródku jest zawsze ładnie zielona, kwiatki pięknie kwitną, i nie żółknie w nim nawet jeden listek, a farba na bramie i ogrodzeniu zawsze lśni.
Wszystko jest absolutnie idealne. Jest tylko jeden feler tej słodkiej rodzinki - są kompletnie wymyśleni w tej własnie chwili i, niestety, istnieją tylko w tej "literackiej" formie.
Prawdziwe życie tak nie wygląda, co więcej jeśli ktoś dałby nam (a przynajmniej mi) prawdziwy wybór - czy chcę moje życie, czy takie "z obrazka", wybralibyśmy nasze. Prawdziwe. A przynajmniej ja bym wybrała.
Z jakiegoś, nieznanego mi bliżej powodu mamy jednak w głowach dość mało mądre przekonanie, że tak powinno wyglądać idealne życie. Pal licho domek z ogródkiem, mam co najmniej kilkoro znajomych, którzy zdecydowanie wolą miejskie mieszkanie w fajnym domu. Cichy potok tez można odpuścić. Ale dla wielu z nas wiadomo, że małżeństwo, rodzina w której nie ma konfliktów jest zasadniczo lepsza niż ta z konfliktami. Jasne jak słońce.
Tylko czy to słońce nie oślepia nas na tyle, że nie widzimy oczywistej prawdy? Absolutny brak konfliktów jest możliwy zasadniczo w dwóch sytuacjach:
a) kiedy nigdy, przenigdy nie mamy różnego zdania na ten sam temat - to bardziej niebieski, czy jednak bardziej zielony? był spalony, czy nie? więcej soli czy mniej? idziemy czy nie idziemy? - Zawsze, absolutnie zawsze jesteśmy tego samego zdania. Mamy wzajemnie się uzupełniające potrzeby i identyczne marzenia. Nie ma konfliktów. Nigdy. Cud, miód i orzeszki. Siedzą sobie dwie ameby i nigdy nie mają swojego zdania.
b) kompletnie, ale to kompletnie nie zależy nam na zdaniu, opinii czy potrzebie drugiej osoby. Dlatego nigdy nie wchodzą ze sobą w konflikt osoby, które nigdy się nie widziały i w ogóle się nie znają. I pary, w których nikomu na nikim nie zależy - chcesz iść w lewo? Ależ proszę! Uważasz, że to zielony? OK!, Chcesz jechać na wakacje w lipcu? Ależ jest mi zupełnie obojętne kiedy jedziesz na wakacje.
Jeśli żyje razem dwoje ludzi, którzy myślą, i którym na sobie nawzajem zależy, to konflikty są czymś zupełnie oczywistym w ich związku. Jak mogłoby być inaczej? No rzeczywiście, trzeba tu pominąć etap zakochania, podczas którego gwałtowne przypływy hormonów kompletnie odbierają nam rozum:). Swoją drogą dlatego Święty Walenty jest patronem ludzi szalonych, chorych psychicznie, obłąkanych i właśnie zakochanych. To wcale nie żart. Jeszcze całkiem niedawno tak właśnie klasyfikowano stan zakochania, Ale wracając do tematu - jeśli oboje myślimy, mamy swoją historię, swoją osobowość, swój charakter, przyzwyczajenia, marzenia i jest tego mnóstwo, a jest, i na dodatek naprawdę zależy nam na sobie nawzajem, będziemy się spinać. Będziemy czasem o coś ze sobą walczyć. I nie jest prawdą, że jeśli by kochał, to zrezygnowałby ze swojego zdania. Jeśli ty kochasz, to automatycznie rezygnujesz? Nawet wtedy, kiedy jesteś przekonana, że to ty masz akurat tym razem 100% rację? (albo na odwrót :)
No właśnie.
Kluczem udanego związku nie jest więc wcale brak konfliktów. Jak taki związek mógłby się w ogóle rozwijać?
Walczymy i będziemy walczyć. Ale walczmy razem i zawsze fair. Nie róbmy sobie niepotrzebnej krzywdy, stawiajmy na swoim tylko, jeśli to naprawdę jest konieczne i nie ma innego wyjścia. I pamiętajmy, że w prawdziwym związku nie można wygrać kosztem przeciwnika. Bo współmałżonek przeciwnikiem nigdy nie jest. Gramy w tej samej drużynie, "do jednej bramki", a stawka toczy się o to czy pozostaniemy drużyną.
Wtedy zwycięstwa cieszą podwójne.




czwartek, 16 czerwca 2016

A to kwiatki

W miniony weekend zostało mi zadane pytanie co lubię, czy mam hobby i jakie. Nie świadczy to chyba dobrze o mojej bystrości, ale co tam. Właśnie dziś odkryłam co nim jest. Bo lubię chodzić w góry, zwiedzać fajne miejsca i takie, które fajne się dopiero okazują w trakcie zwiedzania, lubię robić zdjęcia, czytać książki, pisać bloga, jasne, że tak, ale jest coś, na punkcie czego jednak mam trochę świra :). To kwiatki. A konkretnie - storczyki. W sumie fascynowały mnie od zawsze - pamiętam, jak na lekcji biologii uczyłam się o mikoryzie i jej wyjątkowym charakterze w związku ze storczykami. Ta wyjątkowość powodowała, że nie da się storczyków hodować tak po prostu w domu. Nie mam pojęcia dlaczego to pamiętam, ale pamiętam. Chciałam storczyka. Takiego w domu. No, ale się nie da. Okazało się, że wystarczyło poczekać jakieś trzydzieści lat i... proszę.
Do wyboru do koloru!


Czyli kolejny dowód na to, że cierpliwość popłaca.
W hodowaniu storczyków (chyba w ogóle w życiu:) generalnie jest to zasada. Cierpliwość i troska bardzo się im przydają. Potrzebują właściwego podłoża, odpowiedniej wody, właściwej ilości światła i takie tam. Z drugiej strony za dużo troski, nadopiekuńczość w postaci nadmiaru podlewania i nawozów, nawet tych specjalnych do storczyków może je zabić. Tak całkiem na śmierć. Trzeba to wszystko cierpliwie robić i czekać. Potem jeszcze trochę poczekać. I jeszcze trochę. I zaczynają kwitnąć. Kształty, kolory... nieodmiennie mnie zachwycają.
Dla mnie samej to jeszcze dodatkowa satysfakcja, bo w zasadzie wszystkie są z przeceny (poza kilkoma pięknościami, które dostałam w prezencie). Jakieś takie przelane, złamane, zaschnięte albo takie, które się "nie sprzedały". I powolutku, cierpliwie można je wyleczyć, odżywić i doprowadzić do takiego stanu, jaki być powinien. Ideał w tym konkretnym wydaniu.
Zawsze warto próbować. I tak sobie myślę, że nie tylko w sprawie storczyków. Nawet bardzo nędzny kilkutek zwykle ma jeszcze w sobie jakieś życie, które da się rozniecić na nowo.
Wierzę w to nie tylko w odniesieniu do kwiatków :)

czwartek, 9 czerwca 2016

Temat dla legendy

W ostatnich dwóch tygodniach nic się tu nie pojawiło. Powodów było wiele - dwa duże zamieszania - jedno zdrowotne, i drugie, spowodowane wyjazdami, długim weekendem i mnóstwem zajęć. Zawsze po takiej dłuższej przerwie mam problem - o czym pisać. Z jednej strony dzieje się wokół mnie wiele. Może nie aż tyle, co w domach, w których mieszkają małe dzieci - codziennie nowe umiejętności, nowe słowa, nowe skojarzenia. Ale jednak dzieje się wiele. Jest o wiele spokojniej, jeden, czy drugi etap mamy za sobą, i choć nadal żywe, jednak zajmują miejsca w naszej pamięci a nie codzienności. Ta właśnie pamięć, wspólna historia, jest podstawą tego, kim jesteśmy dzisiaj. Ostatnio Janusz pisał o swoich wspomnieniach ( dobre wspomnienia ), chwilach, które miały wpływ na to kim jest dzisiaj, które zapadły głęboko w jego pamięć.
Wszyscy je mamy, wszyscy przeżywamy kolejne chwile naszego życia i pamiętamy o nich. Niestety nie zawsze rzeczywiście pamiętamy. Nie zawsze uczymy się na przeszłych błędach i nie zawsze wyciągamy dobre lekcje z naszych zwycięstw. Mijają kolejne lata i łatwo przychodzi nam myśl, że nasze życie jednak wcale takie ciekawe nie jest. Ot, codzienność. Tak i nie. Jak przyjrzeć się z bliska, ta codzienność wcale niekoniecznie jest całkiem szara. Jeśli poświęcimy chwilę, uda się nam zauważyć w tej codzienności chwile piękne, ważne, zmieniające kolejne wydarzenia. Ale tę chwilę trzeba poświęcić.
W mojej ulubionej książce (a jest takich ulubionych książek wiele :) znajduje się taka historia: jeden z bohaterów, spotyka coś nieoczekiwanego, hobbita, w którego istnienie nie wierzył. Wywiązuje się ważna rozmowa:
- Ależ one znajdują się tylko w starych pieśniach i legendach przyniesionych z Północy. Czy znaleźliśmy się w świecie legend, czy też chodzimy po zielonej ziemi w blasku dnia?
- Można żyć w obu tych światach naraz. Bo nie my, ale ci, co przyjdą za nami stworzą legendę naszych czasów. (...) Zielona ziemia powiadasz? Jest w niej wiele tematów dla legendy, chociaż depczesz ją w pełnym blasku dnia!
Ciekawe, prawda? Jest coś niezwykłego w tym, że ci którzy przyjdą po nas, właśnie o nas będą opowiadali. To jacy jesteśmy dziś, stworzy te historie, które będą opowiadane kiedyś, w przyszłości. Będziemy dla kogoś zachętą, nadzieją, lub przestrogą. Historia pisze się dzisiaj. Warto o tym pamiętać.
Bardzo lubię historie, opowieści i legendy. Fajnie jest się z nich uczyć. Jedna z takich moich ulubionych historii z przesłaniem to historia zdobycia Jerycha. Miasto zostało zdobyte w zadziwiający sposób - za pomocą wielokrotnego okrążania w milczeniu i następnie zadęcie w trąby (tak, chodzi właśnie o trąby jerychońskie, to w nie właśnie zadęto). Mury runęły w pył i odniesiono ogromne zwycięstwo. Ale najpierw, nie wiedząc jeszcze nic o tym wydarzeniu, które dopiero miało nadejść, i w ogóle nie znając przyszłości, trzeba było przejść przez rzekę, która broniła miasta. Wódz całego narodu, który miał dopiero zamiar zdobyć Jerycho, przeprowadził całą armię i towarzyszących jej ludzi przez tę rzekę bardzo podobnie to tego jak Mojżesz przeprowadził swój lud przez Morze Czerwone. Woda rozstępująca się po obu stronach, suchy ląd po środku, wielkie wydarzenie, CUD! Pod Jerychem woda z jednej strony rzeki wprawdzie po prostu odpłynęła sobie, ale nie zmienia to wielkości wydarzenia. Ok, przeszli. I teraz jest to, co dla mnie najciekawsze. Bóg, który jest sprawcą całego tego przechodzenia i zwyciężania nakazuje przy rzece postawić 12 wielkich kamieni wydobytych ze środka rzeki. Mają stać "zawsze". Po co? Ano po to, by kolejne pokolenia pamiętały. Aby kiedy do prapradziadka przyjdzie praprawnuczek i zapyta - co to za kamienie, dziadku? ten opowiedział mu historię o wielkim zwycięstwie i o wierności Boga, który stał za tym wszystkim.
Pięknie, prawda?
No i tak sobie myślę, że ja też mam swoje historie. Większe, mniejsze, ale ważne. One sprawiają kim jestem, one kształtują mnie, moje dzieci i moich przyjaciół. Może warto "stawiać kamienie" przy co istotniejszych z nich? Żeby nie zapomnieć o tych wielkich chwilach w nawale codzienności, w zwykłym życiu, które dopiero staje się tematem dla nowej legendy?